Deep Purple - najbardziej rockowa brytyjska instytucja wszech czasów
W latach 1969-1973 zespół Deep Purple dosłownie zawojował świat, po czym… z wielkim hukiem się rozpadł. To jest historia o bitwach na wiosła, roztrzaskanych Stratocasterach, neoklasycznych solówkach i o walce trudnych charakterów.
A wszystko to zdarzyło się w najbardziej dysfunkcyjnej angielskiej rodzinie, czyli w zespole Deep Purple.
Wyobraźmy sobie Londyn, rok 1969. Coś wisi w powietrzu. Magia flower power powoli blednie, choć ostatni raz rozpala się mocno na festiwalu w Woodstock - szczytowym wydarzeniu ruchu hippisowskiego. Na scenie pojawiają się nowe trendy. Za chwilę wyjdzie z cienia Led Zeppelin, a już niedługo na ustach wszystkich znajdzie się Black Sabbath. Ale na razie mamy czerwiec, rok 1969. Gdzieś, w nikomu nieznanym klubie, Ritchie Blackmore - czarodziej gitary i mroczny lider Deep Purple - kompletuje mityczny już dziś skład Mk II. Zespół w tym składzie miał przetrwać cztery lata. Basista Roger Glover i wokalista Ian Gillan występowali tego wieczoru z zespołem Episode Six. "Na koncercie pojawiły się dwie mroczne postaci - wspomina Gillan. - Jak się później okazało, byli to Blackmore i klawiszowiec Deep Purple, Jon Lord. Wyglądali dość osobliwie. Dwa ciemne, posępne typy, jakby pochodzili z innego świata". Ale jak można było odmówić liderowi Deep Purple? Glover i Gillan z ochotą pojechali do londyńskiego biura zespołu na Newman Street, żeby podpisać kontrakt.
Nie zrobili tego jednak bez pewnych obaw, bowiem historia zespołu była krótka i burzliwa. Deep Purple miał swoje początki w Hertfordshire w 1968 roku i w ciągu jednego roku wydał aż trzy płyty. Ale już po upływie tego roku z zespołu odeszli dwaj członkowie: wokalista Rod Evans i basista Nicky Simper. Były to pierwsze ofiary poczynań Blackmore’a, który toczył makiaweliczną wręcz walkę o wprowadzenie w życie swojej wizji stworzenia rockowej supergrupy. A zamierzał to zrobić za wszelką cenę: nie liczył się z nikim i z niczym. Jednak - jak Glover i Gillan mieli się wkrótce przekonać - kto sieje wiatr, ten zbiera burzę.
W zespole Blackmore’a głowy spadały często. Jeśli coś go usprawiedliwiało, to tylko niezwykły talent. Nawet w erze gitarowych herosów jego gwiazda świeciła najjaśniej. Miał niesamowitą jak na tamte czasy technikę, umiał grać bardzo szybko i precyzyjnie, a do tego dysponował niebywałym talentem do tworzenia genialnych harmonii i z niesłychaną łatwością improwizował. To dzięki niemu płyta "Made In Japan" (1972) została uznana za najlepszy rockowy album koncertowy roku. "Może się przechwalam - powiedział kiedyś Blackmore - ale potrafię improwizować lepiej niż jakikolwiek inny gitarzysta". Blackmore fascynował, bo był pełen przeciwieństw. Zaczynał jako gitarzysta sesyjny, grał wtedy głównie blues-rocka i posiadał ogromną wiedzę na temat gitary klasycznej. W bliższym kontakcie sprawiał wrażenie osoby stonowanej, ale potrafił rozbić Stratocastera tak, że nic z niego nie zostało. Pełno w nim było sprzeczności. Mimo predyspozycji do szybkiej i agresywnej gry potrafił zachwycać ckliwymi frazami - jedną z jego ulubionych utworów była folkowa piosenka "Greensleeves". "Z jednej strony interesuje mnie ekstremalny rock’n’roll, z drugiej zaś fascynują mnie klimaty średniowieczne… siedzenie w parku i granie dworskich menuetów. Myślę, że standardy w rock’n’rollu są bardzo mierne. I to jest wręcz oburzające - powiedział Blackmore w wywiadzie dla »Trouser Press«.
Pod jego rządami albo się trzymało poziom, albo się bardzo szybko odpadało z gry. Skład Mk II wydawał się perfekcyjny. Ze srebrzyście brzmiącym wokalem Gillana, groovem Glovera, perkusją Iana Paice’a i klawiszami Lorda - Blackmore miał skład, o jakim mógł tylko pomarzyć. "Graliśmy już wcześniej w kilku zespołach - wspomina Gillan. - To też był rock’n’roll, ale dużo bardziej ekspresyjny". A tak początki formacji wspomina sam Blackmore: "Na początku Jon pisał większą część muzyki, ja dorzucałem tylko riffy. Zanim znaleźliśmy Iana i Rogera, coś tam sobie tylko brzdąkaliśmy. Dopiero, gdy na scenie pojawił się Led Zeppelin, wiedzieliśmy, co chcemy robić. Taką właśnie muzykę chcieliśmy grać, czyli naprawdę ciężkiego rocka".
Ale najpierw odbył się koncert pod nazwą "Concerto For Group And Orchestra" (1970) - koncert skomponowany przez Lorda, który zespół nagrał z orkiestrą Royal Philharmonic. Już samo to wydarzenie stało się powodem pierwszych sprzeczek. "Ritchie nie był zadowolony z tego, że to Jon zbierał wszystkie pochwały za koncert. W dodatku Jon został okrzyknięty genialnym kompozytorem i liderem Deep Purple - wspomina Glover. - Im większy sukces odnosiło »Concerto«, tym bardziej skwaszony robił się Ritchie". "Nie byłem zadowolony z takiego obrotu spraw - miał przyznać później Blackmore. - Wiedziałem, że powinniśmy spróbować swoich sił w rocku. Chciałem grać ciężką muzykę, marzyłem o graniu riffów. Powiedziałem więc Jonowi, że jeśli nam się nie uda, wtedy możemy do końca życia grać z orkiestrą".
Życzenie Ritchiego musiało się spełnić. Albumem "Led Zeppelin I" (1969) grupa Led Zeppelin wyznaczyła nowe standardy w rocku, ale to krążek "Deep Purple In Rock" (1970) wniósł te standardy na zupełnie nowy poziom. Album został nagrany w przerwach między koncertami i ujawnił prawdziwie mocny, szybki i dziki charakter zespołu. Brzmienie płyty całkowicie uzasadniało zdjęcie na okładce (członkowie Deep Purple wykuci w skale na wzór amerykańskich prezydentów z Mount Rushmore). "Wreszcie mieliśmy szansę zamanifestować naszą prawdziwą osobowość - mówi Glover. - Byliśmy rasowymi muzykami rockowymi, a nie klasycznym, pseudoartystycznym zespołem progresywnym. Według Ritchiego jeśli coś nie było wystarczająco dramatyczne lub wystarczająco ekscytujące, to nie miało to prawa znaleźć się na płycie".
Album "Deep Purple In Rock" przeszedł przez świat muzyczny jak tornado - mimo tego, że z niewiadomych powodów nie znalazł się na nim "Black Night" (singiel wypuszczony w 1970 roku). Płyta rozpoczęła się utworem "Speed King" z zakręconymi motywami granymi z użyciem mostka tremolo, z surowymi riffami i solówką rozpisaną w harmoniach. Epickie "Child In Time" zaczęło się od melancholijnych podciągnięć, aby później przejść do mocniejszych fraz granych na Gibsonie ES-335. Ritchie wycisnął wszystko ze swoich gitar, jak też i z mostka tremolo. W solówce do "Hard Lovin’ Man" tak go poniosło, że rozwalił gitarę, uderzając nią w drzwi do reżyserki. "Byliśmy wszyscy maksymalnie podkręceni i pracowaliśmy na najwyższych obrotach. Więcej z naszych instrumentów nie dało się już wycisnąć" - wspomina Glover.
W późniejszym okresie Blackmore miał powiedzieć, że "nagrał większą część riffów i większość progresji". Jednak Gillan zakwestionował tę wypowiedź: "Nikt z nas nigdy nie »pisał« piosenek. Kawałki »Speed King«, »Child In Time« powstały podczas wspólnego jammowania. Siedzieliśmy razem, wpadaliśmy na jakiś trop, każdy z nas dokładał swój pomysł, i tak powstawała siedmiominutowa kompozycja. Nikt nie martwił się autorstwem. To było dość rewolucyjne podejście jak na tamte czasy".
W Wielkiej Brytanii płyta znalazła się na czwartym miejscu listy przebojów. Nowy skład sprawdził się w zupełności, a apetyt wytwórni płytowej jeszcze się zaostrzył. Zespół rozpoczął więc pracę nad kolejną płytą. Muzycy udali się do "opuszczonego, zawilgotniałego i nawiedzonego miejsca w hrabstwie Devon" - jak określił ich nową siedzibę Lord. Tam zaczęli pracę nad płytą "Fireball" (1971), która miała być bardziej w stylu funky. Niestety konflikty między członkami zespołu dawały się coraz bardziej we znaki, dochodziło nawet do wybuchów agresji. Po jednej z sesji Ritchie porąbał siekierą drzwi do pokoju Glovera, który tak to później skomentował: "Ritchie zawsze był dla mnie jednostką trudną do rozszyfrowania. Zawsze był najeżony. Miał nieokrzesane poczucie humoru i swobodnie je demonstrował. Był nieprzewidywalny i potrafił zachowywać się skandalicznie".
Muzycznie płyta "Fireball" była dość spójna. Blackmore zmienił swojego Gibsona na Fendera Stratocastera, który później stał się jego znakiem rozpoznawczym. Na płycie znalazły się naprawdę ostre momenty, jak choćby riffy w stylu funky czy przestrzenne solówki w kompozycji "No No No". Ale zespół nie czuł więzi z tą płytą, szczególnie Blackmore nie potrafił się z nią zidentyfikować. Wypowiadając się na temat tej produkcji, stwierdził: "Nigdy nie czułem, że to moja płyta. Ten album nigdy mi się nie podobał. Nagrywaliśmy go pod przymusem. Wpadaliśmy do studia na pięć minut i po prostu nagrywaliśmy swoje partie".
Gillan zgodził się, żeby Deep Purple wrócił do grania prawdziwego rocka. I to była bardzo mądra decyzja. Legendarna płyta "Machine Head" miała być nagrana w studiu Montreux Casino w Szwajcarii pod koniec 1971 roku. W grudniu jednak doszło do pożaru i całe studio spłonęło. Zainspirowało to muzyków do napisania utworu "Smoke On The Water". Nagrywali w Rolling Stones Mobile Studio w zamkniętym na zimę Grand Hotelu. Muzycy pracowali w mało sprzyjających warunkach - musieli zmieścić się z całym sprzętem w hotelowym holu, wśród plątaniny kabli. Ale najważniejsze było to, że wszyscy byli w pozytywnych nastrojach i że topór wojenny został na jakiś czas zakopany. W efekcie stworzyli najlepszą płytę w swojej dotychczasowej karierze.
"Smoke On The Water" można od tej pory usłyszeć w sklepach muzycznych na całym świecie, ponieważ większość młodych gitarzystów upodobała sobie riff otwierający tę kompozycję, wybierając go jako motyw grany przy testowaniu sprzętu. W związku z tym w wielu miejscach wprowadzono wręcz zakaz grania tego utworu… "Highway Star" też jest mocną kompozycją z charakterystycznym riffem, który Ritchie napisał na banjo w autokarze podczas trasy koncertowej. Ta utrzymana w stylu neoklasycznym solówka jest prawdziwą mieszanką wybuchową: jest w niej blues, skala durowa, molowa i zmniejszona. "Ta solówka została zainspirowana Bachem i jego arpeggiem" - wyjaśnił w jednym z wywiadów Blackmore. Z kolei riff z refrenu do "Space Trucking’" jest genialny w swojej prostocie. "Po prostu sobie ćwiczyłem i w końcu wpadłem na ten prosty riff. Poszedłem z nim do Gillana i zapytałem, co o nim sądzi, bo mnie wydawał się strasznie głupi i banalny. Nie spodziewałem się, że zdecydujemy się go umieścić na płycie" - powiedział Blackmore. Muzycy umieścili ten utwór, zresztą okazał się on jednym z mocniejszych momentów na płycie.
W kwietniu 1972 roku album "Machine Head" wszedł na pierwsze miejsce listy przebojów w Wielkiej Brytanii i osiągnął siódmą pozycję w Stanach Zjednoczonych. Obecnie płyta uważana jest za kanon hard rocka. Była zwieńczeniem działalności Deep Purple w składzie Mk II, który, jak się później okazało, już nigdy nie był tak produktywny. Podczas nagrywania płyty nastroje w zespole były dobre, muzycy byli skorzy do żartów i nawet ze sobą konkurowali pod względem głośności instrumentu w miksie. Relacje jednak popsuły się znacznie jeszcze przed nagraniem "Who Do We Think We Are" (1973). Tantiemy z "Machine Head" były pokaźne i nad kolejną płytą zespół pracował już w luksusowej willi we Włoszech. Glover tak wspomina ten czas: "Przez większą część dnia leżeliśmy przy basenie i czekaliśmy, aż Blackmore wyjdzie wreszcie z pokoju. Czuliśmy się jak w rozbitej rodzinie".
Ritchie potrafił sobie kogoś upatrzyć, a wtedy ta osoba nie miała łatwego życia. Podobnie jak w przypadku projektu "Concerto", kiedy to odbywały się przepychanki między nim a Lordem, tym razem miało paść na Gillana. Już w 1970 roku napięcie między nimi było wyczuwalne. W październiku tegoż roku w paryskim klubie zdarzył się mały wypadek. Blackmore naumyślnie odsunął krzesło Gillanowi, gdy ten miał na nim usiąść. "Niestety nie zauważyłem, że za nami jest duży spadek. Gillan spadł około 4,5 metra w dół i rozbił sobie głowę - stwierdził Blackmore. - Później nigdy już nie był taki sam". Podczas nagrywania we włoskiej willi dawny konflikt powrócił ze zdwojoną siłą. "Nie mogłem na to patrzeć - wspomina Glover. - Wszyscy widzieli, że Gillan i Blackmore nie mogą się nawzajem znieść. Deep Purple jako zespół zawsze karmił się konfliktami, a przede wszystkim konfliktem między Ritchiem i Ianem". No i - co było nieuniknione - konstrukcja wreszcie zaczęła się sypać na dobre. Gillan ogłosił, że odchodzi z zespołu, Blackmore też planował swoje odejście (i zabranie ze sobą Paice’a). Glover zaś nie wiedział, co go czeka. W końcu menadżer Tony Edwards przypieczętował jego los: "Powiedział, że już mnie nie chcą w zespole - wspomina basista. - Później dodał, że Ritchie zgodził się zostać, ale tylko pod warunkiem, że ja odejdę. Za moimi plecami sprawdzali innego basistę, Glenna Hughesa. Później Ritchie powiedział mi, że to nic osobistego, tylko interesy. Przynajmniej był ze mną szczery".
Gillan odszedł z zespołu. Stało się to w Osace podczas drugiej trasy koncertowej po Japonii. Tak Mk II zmienił się na Mk III - do grupy dołączyli Glenn Hughes i David Coverdale. Sukces komercyjny zespołu trwał jeszcze w 1974 roku, kiedy to ukazała się jego płyta w stylu funky zatytułowana "Burn". Ale Ritchie nie miał się najlepiej: jego małżeństwo się rozpadało, prowadził walkę o podział tantiem i miał poczucie, że Hughes zabrał mu jego zespół. Lekceważąco i z dezaprobatą wyrażał się o muzyce swojego zespołu, nazywał ją muzyką "dobrą do polerowania butów". Raczej nie wysilił się przy nagrywaniu płyty "Stormbringer" (1974). "Usiadłem z Ritchiem, kiedy grał solówkę do »Hold On« - wspomina Coverdale. - Robił to zupełnie od niechcenia, jakby mu na niczym nie zależało". Podobnie było w przypadku mediów i krytyków - zdawało się, że an jedni, ani drudzy nie odnotowali faktu, że "Stormbringer" w ogóle się ukazał. Choć Blackmore obiecał bardziej agresywną promocję płyty, nigdy tej obietnicy nie dotrzymał. Mistrz zdecydował się opuścić szeregi Deep Purple podczas światowej trasy koncertowej w 1975 roku, żeby założyć zespół Rainbow. "Stwierdziłem, że siedem lat w jednej grupie wystarczy. Moim zdaniem zespół znalazł się na równi pochyłej" - powiedział w jednym z wywiadów Blackmore.
Henry Yates