Russian Circles & Deafheaven - 10.04.2012 - Warszawa
Okazja do zobaczenia Russian Circles na żywo ominęła mnie już kilkukrotnie, tym razem więc wizyta w Hydrozagadce w poświąteczny wtorek była już koniecznością.
Pierwsi na scenie pojawili się grzeczni chłopcy z Deafheaven. Po niektórych komentarzach, przewijających się tu i tam w Internecie, jak również po ilości merchu, który Amerykanom udało się wymienić na złotówki przed gigiem, wnoszę, że dla części publiczności to właśnie oni byli głównym punktem programu. Cóż, nie będę krył, że nie jestem miłośnikiem wszystkich tych, jakże hipsterskich "blackmetalowych" bandów, w rodzaju Wolves in The Throne Room, Liturgy czy Deafheaven właśnie. Nie chodzi tu tylko o moje konserwatywne podejście do tego gatunku, wszak można poszerzać jego granice na wiele różnych sposobów. Łączenie jednak post rocka z "black metalem" w sposób, jaki czyni to Deafheaven, mnie kojarzy się z mieszaniem ogórków z dżemem.
Pominę sceniczny wizerunek chłopaków, którzy wyglądają jak studenci filologii angielskiej, oraz ich zaangażowanie w koncert, które można by określić jako zasadniczo zerowe (co zrzucam na ograniczenia związane z rozmiarami sceny). Przymknę też oko na całkiem zabawną ekspresję wymuskanego frontmana, który silił się na odpowiednio złowrogie miny i z zawodowym obłędem w oczach łypał po zgromadzonych. Najgorszy w tym wszystkim jest całkowicie wtórny charakter muzyki Deafheaven, którzy zarówno na gruncie post rocka, jak i "black metalu" (konsekwentnie będę tu używał cudzysłowu) nie potrafią wyzwolić się z oklepanych i ogranych na wszelkie możliwe sposoby schematów. Mam wrażenie, że jedyną umiejętnością, jaką posiadł jeden z gitarzystów zespołu, to granie typowego post rockowego tremolo; ubogość gitarowych partii rzucała się w uszy od samego początku. Kapeli nie pomaga również fakt, że wszystkie kawałki oparte są na dokładnie tym samym schemacie, wokalista zaś przez cały czas drze się w identycznej manierze.
Po nieco zbyt długiej przerwie, wykorzystanej na przemeblowanie sceny i złożenie nowego zestawu perkusyjnego (ponownie Ludwig), wysuniętego w stronę krawędzi sceny, na deskach pojawiła się trójka z Russian Circles. To jedna z najoryginalniejszych formacji instrumentalnego post rocka, a przy okazji, co panowie udowodnili tego wieczoru, świetnie sprawdzająca się w warunkach scenicznych. Zespół na żywo osiąga znacznie mocniejszy sound, a najostrzejsze fragmenty (jak w "Batu" czy "Youngblood") w wersji live brzmią zdecydowanie potężniej, niż na płytach.
W przeciwieństwie do większości kapel tej stylistyki, Russian Circles opiera swe koncertowe brzmienie na mocno przesterowanym, wysuniętym do przodu basie Briana Cooka, oraz niesamowicie połamanej perkusji. Dave Turncrantz jest znakomitym oraz niezwykle ekspresyjnym bębniarzem, a jego styl, oparty na ciągłych dynamicznych przejściach to chyba największa ozdoba gigów Amerykanów. Na tym tle partie gitary Mike'a Sullivana rzadko odgrywały pierwszoplanową rolę, częściej tworząc klimatyczny podkład. Umiejętne łączenie klimatu z gwałtowniejszymi fragmentami to trademark Russian Circles, który na żywo nabiera dodatkowych rumieńców. Formacja promowała najnowszy album "Empros", dlatego w setliście pojawiły się utwory z tej właśnie płyty - mocny "309", "Batu" i "Mladek", choć nie zabrakło również m.in. wspomnianego "Youngblood" czy "Geneva". Świetny koncert.
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki