Crippled Black Phoenix - 27.03.2012 - Wrocław
Są takie zespoły, którym NIE życzę gigantycznej międzynarodowej kariery, wypełniania stadionów, wbicia się do mainstreamu. Jednym z nich jest Crippled Black Phoenix.
Nie, nie dlatego, że ich nie lubię - wręcz przeciwnie! Z szacunku dla geniuszu ich muzyki chciałbym, by znali ją tylko "wybrańcy" i by każdy koncert odbywał się w przytulnym klubie, gdzie atmosfera muzycznego odlotu, ale jednocześnie intymności, niesie artystów, jak i słuchaczy.
Tak właśnie było we wrocławskim klubie Bezsenność, gdzie 27 marca, w relatywnie ciepły jak na tę datę wieczór, siódemka muzyków z Wielkiej Brytanii porwała swoimi dźwiękami około 150 (na moje oko) zgromadzonych w tej przytulnej miejscówce. Klub ma trochę odrealniony wystrój (wiszące przy suficie puste ramy obrazów, ciemne płótno na ścianie), ale dzięki swojej kameralności po pierwsze umożliwia nawiązanie bliskiej relacji pomiędzy występującymi, a widzami, a po drugie - gwarantuje dobre brzmienie.
Wsparty piwem stanąłem sobie po tej części sali, gdzie na podeście ustawione zostały stoliki, przy których można było spokojnie sączyć złoty płyn. Ale nikt nie siedział - od pierwszych dźwięków wszyscy wstali i jak zahipnotyzowani łykali nutę po nucie, która płynęła z malutkiej sceny w Bezsenności. To chyba jedyna wada tego klubu - muzycy (otoczeni nagłośnieniem) ledwo się tam pomieścili! A propos nagłośnienia, to na początku odkręcono je chyba na maxa - owszem, cały czas dźwięk był rewelacyjnie selektywny i czysty, ale bębenki ledwo co wytrzymały taką liczbę decybeli płynących z kilku (w moim wypadku) metrów. Po kilku utworach konsoleta nieco przykręciła głośność, a może to ja przygłuchłem, i wszystko było w porządku.
Główną składową koncertu były oczywiście kawałki z najnowszej płyty Crippled Black Phoenix, "(Mankind) The Crafty Ape". To materiał zdecydowanie najmocniejszy w dorobku grupy, ale i mający największy groove, gdzieś tam w tle, w grze sekcji pachnący bluesem. Ale publika od razu pokochała te numery - melancholijne, piękne "The Heart of Every Country", singlowe "Laying Traps", agresywne i z nośnym refrenem "Release The Clowns" (wszyscy krzyczą: "Roll ooooooveeeer!"), czy wreszcie rasowe, smętne bluesidło "A Suggestion (Not a Very Nice One)". Widać, że muzykom granie tego materiału sprawia dużo przyjemności, szczególnie Justinowi Geavesowi, który co jakiś czas wystosowywał gadkę do publiczności (ot, chociażby przed "The Brain/Poznan", przy okazji której zaliczyliśmy "przegląd kadr" - z Poznania zgłosił się jeden ziomek, okazało się też, że nie byłem jedyną osobą z Krakowa) oraz Christianowi Heilmannowi, który dziarsko skakał sobie po dostępnym dla siebie skrawku przestrzeni, ignorując przy tym zakaz palenia kopcił jedną fajkę za drugą. Nie przejął się też przytykami nowego nabytku CBP, wokalisty Matta Simpkina, który zwracał się do niego per "tato" (faktycznie, poorana zmarszczkami twarz basisty na tle młodzieniaszka z mikrofonem, wyglądała staro, ale komu by to miało przeszkadzać?).
A propos nowego gardłowego - młody zdał test! Dysponuje on podobną barwą głosu do Joe Volka, przez co idealnie wpasowuje się w materiał Kalekiego Czarnego Feniksa. Sprawdzianem dla jego umiejętności był z pewnością dawno nie grany kawałek "When You’re Gone" z pierwszej płyty grupy, "A Love of Shared Disasters", gdzie oprócz spokojnych, relatywnie niskich partii trzeba się solidnie wydrzeć - Matt dał radę. Dzielnie wspierali go pozostali muzycy bandu tworząc piękne pasaże wokalne, szczególnie niezwykła Miriam Wolf. Jej wykonanie "Of a Lifetime" (cover piosenki grupy Journey) to jeden z najbardziej podniosłych momentów tego wieczoru. Raz, że wykonanie rewelacyjne, dwa że piosenka przednia, a trzy, że kolega Karl Demata przechodził tu sam siebie na gitarze.
Ze starszych utworów usłyszeliśmy jeszcze "Troublemaker", "Fantastic Justice" i rozbudowane, doomowe "We Forgotten Who We Are" z "I, Vigilante" (szkoda, że nie wykonują na żywo mojego ukochanego "Bastogne Blues"), a także choćby "Rise Up and Fight" czy "444". Jednak punktem kulminacyjnym, momentem, w którym klub eksplodował pod wpływem nagromadzonej w nim muzycznej magii, było wykonanie "Burnt Reynolds". Jak mawia mój kumpel, to utwór totalny. Z niesamowitą pink floydową atmosferą, wspaniałą melodią i genialnym, nośnym "oooo" w refrenie. Jeśli owo "oooo" śpiewa kilkadziesiąt (set) gardeł a capella, to możecie sobie sami wyobrazić, jak to brzmi. Prawdziwy odlot! Do tego Demata przechodzący się wśród publiki i dzielący się z nami mikrofonem…
Yep, to był niezwykły, fascynujący koncert. Jeszcze nie było mi dane być na gigu, podczas którego jeden zespół zagra ponad dwie i pół godziny z takim samym zaangażowaniem od pierwszej do ostatniej minuty. Za taki popis należą się Crippled Black Phoenix słowa największego uznania. Wielkie brawa! Czekam na Wasz szybki powrót!
Setlista na 90% wyglądała w poniższy sposób (niestety, nie notowałem jej, ale z tego co pamięta mój zawodny mózg, pokryła się ona z tym, co usłyszeli słuchacze w Sopocie i Warszawie, dlatego też pozwalam sobie na podanie seta za gigami z tych miast):
1. Troublemaker
2. Fantastic Justice
3. The Heart of Every Country
4. Get Down and Live With It
5. When You’re Gone
6. A Letter Concerning Dogheads
7. The Brain/Poznan
8. Of a Lifetime
9. Laying Traps
10. Born in a Hurricane
11. Release the Clowns
12. A Suggestion (Not a Very Nice One)
13. 444
14. Whissendine
15. We Forgotten Who We Are
16. Rise Up and Fight
17. Burnt Reynolds
18. Bella Ciao
19. Time of Yer Life/ Born for Nothing/ Paranoid Arm of Narcoleptic Empire
Jurek Gibadło