Deathstars - 22.03.2012 - Warszawa

Relacje
Deathstars - 22.03.2012 - Warszawa

W czwartkowy wieczór, w warszawskim klubie Progresja, mieliśmy okazję obejrzeć szwedzką gwiazdę Deathstars. Należy przyznać, iż grupa ma w sobie spore pokłady energii. Po trwającej pięć miesięcy trasie z Rammstein, zagrali kolejne kilkanaście koncertów, tym razem jako headliner w asyście rodaków z zespołu Marionette.

Na koncert zmierzałam pełna nadziei na dobrą zabawę przy świetnie zrealizowanym show, oczekując także klubu zapełnionego po brzegi fanami. Jakże zdziwiło mnie małe zainteresowanie występem, dające się odczuć niską frekwencją. Wszak zespół ten, w świecie muzyki gotyckiej ma już dość ugruntowaną pozycję i spodziewałam się ujrzeć znacznie więcej miłośników tego typu brzmień. Często słyszałam o organizujących się grupach wyjazdowych na ich występy zagraniczne, tymczasem okazało się, że na koncert w kraju przyszła zaledwie garstka fanów. Publika chociaż mniej liczna, na pewno nie była przypadkowa. Na palcach jednej ręki można by policzyć osoby, które nie bawiły się pod sceną.

Przyznam, iż nie miałam okazji słyszeć wcześniej zespołu Marionette, który supportował Deathstars. Pobieżnie przesłuchałam kilka utworów przed wyjściem i pierwsze odczucie - "nic szczególnego", nie opuściło mnie ani w trakcie, ani po koncercie. Zapożyczę myśl napotkanego znajomego, która moim zdaniem bardzo trafnie określiła ich występ - "grają ładnie, melodyjnie, wpada w ucho, ale wokal zabija wszystko". Pomijając odczucia muzyczne, sam gig wypadł pozytywnie - ładny, zwyczajny, poprawny koncert. Dobrze brzmiący, dynamiczny, publiczność pomimo małej liczebności, także nie chowała się po kątach, tylko żwawo uczestniczyła w zabawie. Zapewne tylko kwestią gustu słuchaczy pozostawała większa dawka emocji pod sceną. U mnie ich zabrakło.

Przerwa między koncertami była jak dla mnie zbyt długa, trochę ponad pół godziny… Przez chwilę miałam nawet wrażenie, iż część osób wyszła. Na szczęście, było to tylko złudzenie. Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki Deathstars, publiczność w całej swej klasie zgromadziła się pod sceną. Zespoły grające muzykę gotycką, w moim odczuciu opierają się w dużej mierze na wizerunku. Nie jest to zarzut, gdyż oprócz serwowania muzycznych uniesień, otrzymujemy często możliwość oglądania ciekawych występów dostarczających dodatkowych emocji. I w tym przypadku także, nie byłam stanie nie zwracać uwagi na to jak muzycy prezentowali się na scenie i jakie show pokazali. Nie zawiodłam się, ale fajerwerków nie było. Pierwszym, który zahipnotyzował mnie swoją osobą był basista Skinny. Muszę przyznać, że przez cały koncert ciężko było mi oderwać od niego wzrok. Nie było to bynajmniej spowodowane jego urodą, powiedziałbym, że wręcz przeciwnie - wyglądał niczym pewne postaci z "Władcy Pierścieni". Skinny na scenie, swoją charyzmą zarażał wszystkich, bardzo podobał mi się jego autentyzm. Kiedy zaś zaczął popisywać się głosem, w pierwszej chwili myślałam, że to playback… Jego harsh brzmiał niemal idealnie, chociaż pod koniec koncertu już jakby ciszej. Skinny swoją osobą zabrał cały show wokaliście.

Whiplasher Bernadotte wywołał u mnie delikatny uśmiech, kiedy zobaczyłam lekko przyciasną bluzkę kostiumu. Wyglądał także niestety na dość zmęczonego. Trudno się dziwić, wszak był to już ostatni koncert w ramach tej bardzo długiej trasy, a wysoce prawdopodobne jest także, iż dosięgnęła go nasza polska gościnność... Mimo zmęczenia, wokalnie dawał sobie świetnie radę, aż do samego końca nie stracił nic z energii jaka biła z głębokiego tonu jego głosu. Moją uwagę czasami przykuwał także gitarzysta Cat, który wyglądem przypominał kobietę, zgrabnie wdzięcząc się do publiczności. Nightmare, ginął gdzieś w tle, a szkoda, w końcu w zespole gra na gitarze prowadzącej. Natomiast perkusista Vice siłą rzeczy zniknął z show, choć kiedy tylko mógł także uczestniczył w zabawie, skacząc w trakcie klawiszowych wstawek.

Muzycznie Deathstars zaprezentowali się porywająco, grając większość swoich najbardziej znanych kawałków. Nie zabrakło: "Blitzkrieg", "Cyanide", "Tongues", "Semi-Automatic", "Motherzone", "The Revolution Exodus". Zagrali także utwór z nowego teledysku “Metal". Nagłośnienie nie zawiodło, co jest dużym plusem, gdyż mam wrażenie, że cierpimy w ostatnich czasach na braki w tej dziedzinie.

Publiczność, choć niestety nieliczna, szalała - piski, tańce, skoki, oklaski, zaśpiewy, to wszystko powodowało, iż występ dodatkowo przybierał na sile. Widać było, iż zespół lubi mieć władzę nad publicznością, wokalista często sprawdzał fanów, prosząc o ciszę, zaraz potem o krzyki, po czym znowu żądał chwili ciszy. Nie zabrakło także frywolnych komentarzy, przed "Tongues", Whiplasher Bernadotte powiedział, aby wszyscy chłopcy poprosili swoje dziewczyny o zdjęcie dolnej partii garderoby w celu odpowiedniego wykorzystania języków. W trakcie bisu nie mogło się obyć bez oklepanego chwytu z flagą Polski, co delikatnie mnie zniesmaczyło. Ostatecznie jednak moje odczucia odczarował znowu Skinny, który pajacując założył sobie flagę na głowę upodabniając się tym samym do zakonnicy. Nie mogę pominąć także faktu, iż na bis szczuplejsza połowa zespołu wyszła bez koszulek, wywołując piski i westchnienia młodszych fanek obecnych pod sceną.

Widać było, że muzycy są zadowoleni z koncertu, a publiczność została uraczona, poza dobrą zabawą, całą masą kostek i kilkoma  pałeczkami. Na koniec Cat rzucił czerwoną różę, którą prosto w wyciągnięte ręce złapał pewien chłopak, któremu przed chwilą nie udało się wywalczyć pałeczki. Jego radości nie było końca. Sama pochwalę się, iż sprytnie upolowałam jedną kostkę, która będzie bardzo miłą pamiątką z tego udanego wieczoru.

Joanna Legan