Textures, Frontside, Sylosis, Annotations Of An Autopsy, My Autumn - 8.03.2012 - Warszawa
Przyznam się od razu, że do Progresji zmierzałem tylko i wyłącznie na Textures. Oczywiście, żeby nie było, przejrzałem resztę kapel pospiesznie na jutubie, jednak żadna mnie nie porwała. Całe szczęście, koncerty zweryfikowały moje spojrzenie w tym temacie.
Drown My Day, które zagrało punktualnie o osiemnastej, pokazało, co prawda klasę godną większej, niż garść rozpierzchniętej po całym klubie publiki. Czego jednak się można spodziewać o godzinie osiemnastej w czwartek w Progresji? Głównie dzieciaków, które skończyły szkołę wcześniej. Zanim normalny człowiek po robocie dojedzie do tego klubu, spokojnie stuknie dwudziesta. Myślę, że tego dnia frekwencja przekroczyła 400 osób. Ponad połowa z nich, przyszła głównie na gwiazdę Deathcore Legion Tour, czyli Frontside. W czasie ich występu najbardziej się zakotłowało, najwięcej się też śpiewało. Na ten koncert jednak musieliśmy poczekać do godziny dwudziestej pierwszej. Co nie znaczy, że wcześniejsze trzy godziny były czasem straconym!
Jako drudzy zainstalowali się młodzi Rosjanie z My Autumn, którzy pokazali polskim deathcore’owcom, jak powinno się grać w Europie Wschodniej. Choreografia muzyków mnie akurat doprowadzała do ataków śmiechu (45 minutowy aerobik w wykonaniu wszystkich muzyków, wszystkie te przysiady i bieganie w miejscu). Te ruchy ponoć mają swoją nazwę. Nasz czołowy aktualnie (nie mam pojęcia czy medialnie, czy muzycznie) zespół z tego gatunku - Eris is My Homegirl kiedyś je tłumaczył przy okazji swojego koncertu w stolicy (nie wiem czy na poważnie, czy dla żartu, ja nie potrafię tego traktować serio). Muzycznie jednak te dwa bandy nie bardzo się z resztą pokrywają, My Autumn bliżej do Suicide Silence. Mimo ostatniego kawałka, w którym mikrofon został przekazany gitarzyście, w celu ‘zaśpiewania’ jedynej melodyjnej partii w całym secie, Rosjanie zagrali bardzo profesjonalnie. Widać było obycie ze sceną, świadomość swojej siły i publiki, dla której się gra. Po pół godzinie zespół jednak zaczynał troszkę przynudzać, każdy kawałek przypominał poprzednie, nie czuło się właściwego napięcia. Co nie zmienia faktu, że publiczność w Warszawie doceniła My Autumn i gromkimi brawami żegnała ich zejście ze sceny.
Trzeci w kolejności zaprezentował się angielski Annotations For An Autopsy. Przyznam się, ze spodziewałem się kolejnej porcji ni to hardcore’u, ni to deathcore’u. Otrzymałem jednak potężny cios w łeb, zupełnie jakby jakiś walec się przez Progresję przetoczył! Ultra-ciężkie gitary, ultra-ciężki wokalista i jego świńskie porykiwania, sporo wolnych temp (nawet te stricte hardcore’owe wydawały się spowolnione) spowodowały, że pierwszy raz tego wieczoru naprawdę miałem ochotę wskoczyć w mosh. Zresztą trzeba przyznać, że publika rozgrzewała się coraz bardziej z każdym koncertem. Sama z siebie ustawiała chętnie ścianę śmierci. Nie trzeba było nawoływań ze sceny, a przy najgorętszych momentach, czyli kiedy na scenie królował Annotations… oraz niedługo później - Frontside, strach było wbić się we młyn. Co z kolei wspaniale zagrzewało kapele do dawania z siebie przysłowiowych stu procent zaangażowania.
Sylosis zaskoczył od samego początku. Partie perkusji, gitar nierzadko też, przypominały mi wręcz Slayera (z tym Slayerem okazało się to wprawdzie przesadzone, kiedy faktycznie wsłuchałem się w utwory - ale to już w domu), do tego zaciekłe solówki i krzyk wokalisty sprawiły, że zacząłem tą kapelę postrzegać jako dotychczasową gwiazdę wieczoru. Zdaje się, że przyjechali w nieco zmienionym składzie, z innym gitarzystą. Nie wpłynęło to jednak w żaden sposób na światowy poziom ich koncertu. Podwójna stopa wgniatała w ziemię, publiczność szalała, a ja chciałem żeby tak było już do końca. Srodze się jednak zawiodłem.
Piąty zespół, dłuższa przerwa techniczna… Oto wychodzi Frontside i zbiera pod sceną największy tłum fanów, którzy znają każdy tekst i wiedzą już czego się spodziewać po koncertach formacji. Na pierwszy ogień idzie "Zniszczyć wszystko", niemal zaraz potem "Apokalipsa Trwa", "Brzemię Piekła".. W sumie zagrali szesnaście kawałków, tyle na ile pozwolił godzinny, jakby nie było festiwalowy harmonogram. Do jednego z numerów nawet został zaproszony Groovcio - wokalista z Drown My Day.
Pierwszy raz widziałem Frontside na żywo, i o ile pierwsze kawałki faktycznie miały w sobie coś motorycznego i wściekłego, o tyle numery w rodzaju "Dopóki moje serce bije" i "Wspomnienia jak relikwie" nieco zbijały mnie z tropu. Nie jestem w stanie zrozumieć, jak to jest, że zespół, który pozuje na ostry i brutalny, może jednocześnie serwować zaśpiewy, których nie powstydziłaby się Coma, czy Kombi. Powiedziałbym, że jestem za stary, ale kurde jestem jeszcze całkiem młody, a nie rozumiem jak publika metalowa może chwytać wokalizy w rodzaju - "Kwiat miłości rozkwita w świetle uczuć"…
Bałem się, że po Frontside klub opustoszeje totalnie, całe szczęście myliłem się. Do domów po godzinie 22 udała się mniej więcej połowa publiczności, reszta została aby godnie reprezentować Warszawę na pierwszym spotkaniu z Textures. W końcu i ja ruszyłem się pod scenę i zauważyłem, że chłopaki grają na naszych polskich gitarach Mayones. Miły akcent, zwłaszcza że brzmieli elegancko, aczkolwiek wydawało się, że dużo ciszej niż pozostałe pięć bandów tego dnia. To trochę zaskakujące, gdyż każda wcześniejsza kapela brzmiała naprawdę potężnie. Nawet jeśli na co dzień ktoś nie słuchał takiej muzyki, mógł poczuć zastrzyk adrenaliny. Początkowo z setem Textures było inaczej i kilkanaście minut zajęło mi przyzwyczajenie się do tej sytuacji, zanim mogłem się swobodnie bawić. Reszcie publiczności to nie przeszkadzało, szalała tyle, na ile pozwoliły siły. Kilka circle-pitów (tego wieczora było ich łącznie pewnie kilkadziesiąt) zasugerowanych przez zespół nieco rozluźniło zabawę. Tutaj ciekawostka: Textures zawsze jawił mi się jako zespół bardziej progresywny, niż metalowy. Na koncercie jednak pokazał ten przysłowiowy metalowy pazur, co moim zdaniem wyszło bardzo pozytywnie. Muzycy bawili się świetnie, biegali po całej dużej scenie, zamieniali się stronami, skakali, podżegali ludzi do zabawy - widać, że są zadowoleni z przyjęcia w Polsce. Jako jedyni także wyszli na bis (co akurat zrozumiałe, bo grali w końcu na samym końcu).
Na początku poleciały kawałki z pierwszych płyt. Mimo scenografii z motywami z "Dualism", Textures zaprezentowało numery z tej płyty dopiero w połowie setu. I to, z tego co pamiętam, były to tylko dwie kompozycje, dość podobne do siebie jeśli chodzi o intro: "Sanguine Draws The Oath" i "Singularity". Z "Sillhouettes" usłyszeliśmy więcej - singlowe "Awake", "Storm Warning", "Old Days Born a New" i na bis "Lament of An Icarus", które idealnie zakończyło imprezę. Daniël de Jongh, nowy frontman - najbardziej ‘metalowy’ (długie włosy, broda - przypominał nieco Robba Flynna z Machine Head, tyle że władał o niebo lepszym wokalem ;) ) spisał się znakomicie, ale też reszta muzyków mu nie ustępowała. Zdecydowanie był to najlepszy wizualnie zespół, który zaprezentował się tego wieczoru.
Liczę, że Textures jeszcze do nas powrócą, 55 minutowy set pozostawił po sobie pewien niedosyt. Jeśli zaś chodzi o imprezę jako całość, muszę powiedzieć, że pomyślana i zorganizowana została bardzo profesjonalnie, począwszy od ilości merchu, a skończywszy na cateringu od Vegavani i BRAKU OBSÓW. W dzisiejszych czasach wydaje się, że godzinne przesunięcie koncertu to norma, ale w tym aspekcie Deathcore Legion Tour zorganizowano na medal. Myślałem, ba! Byłem pewien, ze dodając aż cztery kapele do składu (w końcu na początku był to dzień zarezerwowany tylko dla Textures i Sylosis) impreza przeciągnie się do drugiej w nocy, a na pewno zacznie się jakieś dwie godziny po czasie. Nic z tych rzeczy. Gratulacje za to.
Kończąc, mimo że nie jestem fanem takiej muzyki, bawiłem się w Progresji wesoło i zacnie. Jestem też świadom tego, że mimo, iż na sam skład z Deathcore Legion bym się nigdy nie wybrał, okazał się on jednak całkiem ciekawym urozmaiceniem.
Piotr Rutkowski