Peter Frampton - 21.11.2011 - Berlin

Relacje
Peter Frampton - 21.11.2011 - Berlin

21 listopada br. w berlińskim Tempodromie można było zobaczyć i posłuchać na żywo jednego z najlepszych gitarzystów naszych czasów.

Peter Frampton obchodzi właśnie 35 rocznicę wydania swojego 2-płytowego albumu "Frampton Comes Alive!", który przez wiele lat znajdował się na pierwszym miejscu na liście najlepiej sprzedających się krążków z nagraniami koncertowymi. Koncert w Berlinie był wydarzeniem niezwykłym pomimo upływu kilku dekad od momentu szczytowej kariery młodego, wówczas 26 letniego muzyka o blond lokach. Zapomnijcie! To już przeszłość. Dziś na scenę dziarskim krokiem wkroczył dojrzały muzyk, któremu nie brak poczucia humoru. Pomimo tego, że od początku lat 70-tych mieszka i nagrywa w Stanach, artysta przywitał się piękną brytyjską angielszczyzną.

Tempodrom - obiekt bardzo ciekawy architektonicznie, w którym znajdują się sale koncertowe pomieścił sporo miłośników klasycznego rocka. Patrząc na przybywających entuzjastów muzyki Framptona charakterystycznym było to, że większą część widowni stanowili mężczyźni w wieku 40-60 lat, chociaż można było zobaczyć w tłumie również młodszych fanów. Spora część niemieckiej publiczności  swoim ubiorem dawała do zrozumienia, że miłość do gitary nie jest im obca. Były więc: skóry, obcisłe spodnie, apaszki i długie włosy. Wielu niemieckich miłośników Framptona bardziej przypominało statystycznego rockmana, niż sam bohater wieczoru! Zdaje się, że na widowni nie było innych osób z Polski, co wydało mi się smutne, niestety. Po wejściu do obiektu większość fanów Framptona udała się w kierunku stoiska z gadżetami i płytami obsługiwanego przez amerykańską ekipę muzyka. Najistotniejsze jednak było to, że przed wydarzeniem owego wieczoru  możliwe było zamówienie CD z nagraniem koncertu, który miał się dopiero odbyć! Za jedyne 25 euro 3 CD + 1 dodatkowa z ekskluzywnym wywiadem z muzykiem. Obsługa informowała, że zestaw będzie gotowy do odbioru w około 20 minut od zakończenia koncertu.


Przed godziną 20:00 otwarto wejście do sali koncertowej, która ukazała scenę w oddali. Chwila niedowierzania, zaciekawienia, niepewności, czy to aby dzieje się naprawdę… czy rzeczywiście będzie tu za chwilę ktoś, kogo do tej pory można było zobaczyć tylko na YouTube. Instrumenty, mikrofony, głośniki i reszta sprzętu były tak rozmieszczone na scenie, aby uniemożliwić komukolwiek wejście na nią od strony widowni. W centralnym miejscu - ekran, na którym wyświetlano m.in. informację, że artysta prosi, aby nie wykonywać zdjęć. Zwątpiłam, bo udało mi się przemycić aparat, zresztą, jak się później okazało, wielu Niemcom również. Koncert rozpoczął się  o czasie i kiedy z głośników zaczął dobiegać dźwięk przypominający bicie serca, pomyślałam, że teraz, albo nigdy - idę na miejsce dla vipów. W ostatniej chwili zeszłam na dół i znalazłam się w pierwszym rzędzie na jednym z ostatnich wolnych miejsc, tuż przed sceną. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że siedzę na wprost mikrofonu, do którego za moment miał śpiewać artysta.

Widownia niemiecka była dość kulturalna (pomimo, że dozwolone było wchodzenie na koncert ze szklankami pełnymi drinków i piwa).  A może to niemiecka dyscyplina i panowie z ochrony spowodowali, że nikt nie odważył się stać przed sceną, dlatego miałam widok, jak w klasie "lux’. Na scenę jako pierwsi weszli muzycy, którzy grają z Framptonem podczas jego tras koncertowych. Rob Arthur -klawisze, gitara i wokal; Stanley Sheldon - gitara (grał z Framptonem 35 lat temu); Adam Lester - gitara i wokal oraz, tu uwaga… perkusista, Dan Wojciechowski. Ten ostatni, spowodował, że nie zabrakło tego wieczora "polskiego akcentu" i to mnie ucieszyło. Po chwili pojawił się on, nie wirtualny ale żywy - "Alive!", nie bożyszcze młodzieży płci obojga z lat 70-tych lecz energiczny facet z gitarą o włosach siwych, jak gołąbek.


Zaczął fenomenalnie od "Something Happening", jak 35 lat wcześniej i absolutnie ujął publiczność. Frampton, pomimo 61 lat zaśpiewał wyśmienicie. Szczęściarz, któremu wiek około klimakteryczny nie zniszczył strun głosowych, jak większości muzykom w jego wieku, którym ciągle się wydaje, że są świetni i których raczej należy żałować, niż się na nich złościć za skrzeczące dźwięki, które wydobywają  ze swoich zużytych i nadwątlonych krtani. Frampton prawdopodobnie ma jakieś magiczne (?) pastylki, które co jakiś czas cmokał i trzymając w ustach - śpiewał. Po wysłuchaniu nagrań na płycie po koncercie wiele osób stwierdziło, że śpiewał tak, jak na albumie pierwotnym, a nawet lepiej. Wygląda na to, że czas obszedł się z Framptonem łaskawie, jak do tej pory. I trzeba przyznać, że trzyma się chłopak nieźle, a atutem są zadbane zęby i uśmiech oraz kultura osobista, której wielu artystom brak. Okazuje się, że nie trzeba używać wulgaryzmów, popisywać się pokazywaniem tego i owego, aby zaszokować, zwrócić na siebie uwagę, a tym samym zatuszować braki talentu.

Frampton zyskał sympatię widowni już na początku koncertu i dzięki mu za to, że nie użył wyświechtanych frazesów, typu: "I love you!". Przed następnym utworem artysta przywitał się z berlińską publicznością i poinformował w swoim żartobliwym stylu, że czy chcemy, czy nie, on i tak zagra cały koncert "Frampton Comes Alive!", a także dodał, że osobiście nazywa go "Me Comes Alive!". Drugim utworem był "Doobie Woh" i fantastyczna gitara funky podczas dźwięków której wszyscy wprowadzili swe ciała w niebywały ruch drgający, bo nie mogli usiedzieć na miejscach. Następny, to liryczna piosenka "Lines On My face", i przyznam, że jedna z kilku na które czekałam. Niezwykle trudna kompozycja, można ją już dzisiaj zaliczyć do klasyki na równi z innymi mistrzowskimi kompozycjami innych wirtuozów. Solo Framptona na gitarze wprowadziło wielu w stan hipnotyczny. "Show Me The Way". Tu, na gitarze akustycznej, Frampton udowodnił, że pomimo zmęczenia, które było widoczne na jego twarzy i po kilkumiesięcznej trasie koncertowej w Ameryce Płd., Australii, Stanach i dwukrotnej trasie w marcu i listopadzie w Europie potrafi wykrzesać z siebie energię, której niejeden  młody artysta mógłby pozazdrościć.


Następnymi piosenkami były "It’s A Plane Shame" i "Wind Of Change", utwór którego charakterystycznym momentem w wersji z 1976 roku był wystrzał z widowni przypominający strzał z pistoletu. Potem: "All I Want To Be" i krótki utwór instrumentalny "Penny For Your Thoughts". No i w końcu “Baby, I love Your Way", utwór, który znają wszyscy, choć nie zdają sobie sprawy, że jest to kompozycja Framptona. Większość z nas zna covery w wykonaniu Boba Marleya, czy zespołu Big Mountain. Każdy z obecnych w sali koncertowej mógł w końcu ukazać swój talent wokalny i z mniej, lub bardziej niemieckim akcentem wspomagać artystę słowami: "Oh! Baby, I love your way, every day…". "I Want to Go To The Sun" i "I’ll Give You (Money)" z ostrą solówką rozgrzał publiczność do czerwoności. Srebrnowłosi, poczuli się znów, jak brykające nastolatki - udzieliła im się charyzma gitarzysty. "Shine On" oświeciła publiczność obrazami wielu, migotających słońc z ekranu. A artysta zmieniał gitary, popijał herbatkę(?) i cmokał cuksy. "Jumpi’n Jack Flash", zadziorna kompozycja Rolling Stonesów, podarowana Framptonowi z charakterystyczną dla nich linią melodyczną, oraz techniką gry zawsze wydawała mi się mało framptonowska. No i na koniec pierwszej części koncertu ta, na którą czekają wszyscy fani w Stanach i wszędzie tam, gdzie muzyk koncertuje - "Do You Feel Like We Do", gdzie Frampton z wrodzoną i wyćwiczoną wirtuozerią używa talk boxa. Niesamowite, co on wyprawia z tym sprzętem! Stopniuje dramaturgię utworu, aby w finałowym momencie swej kompozycji doprowadzić słuchacza do szału, co widoczne było wśród entuzjastów framptonowskich wyczynów. Nie było już odwrotu - tłum nie wytrzymał i złamał zasady niemieckiego "Ordnung muss sein". Coraz więcej osób zaczęło masowo przyklejać się do sceny tym samym zasłaniając mi idealny widok. Psychologia tłumu działa jednak na każdego i ja również wbiłam się niezauważalnie w tę masę z moim aparatem.

W drugiej części koncertu Frampton zaprezentował nowy materiał. Między innymi dwie własne kompozycje "Asleep At The Wheel" i "Restrain" z ostatniej płyty "Thank You Mr. Churchill", a także kilka świetnych kompozycji instrumentalnych z przedostatniej płyty "Fingerprints", za którą artysta otrzymał nagrodę Grammy. Fani płynęli razem z dźwiękami gitary artysty przy "Float", by następnie ożywić się przy "Boot It Up". Frampton dla zrównoważenia wrażeń powrócił na chwilę do czasów, kiedy grał w zespole Humble Pie z nieżyjącym już Stevem Marriottem. Wraz z pozostałymi gitarzystami zagrał i odśpiewał "I Want You To Love Me". "Black Hole Sun", fantastyczna kompozycja Chrisa Cornela, którą Frampton tak uwielbia i jak sam przyznał, obiecał autorowi, że nigdy jej nie zaśpiewa. Więc gra, i to jak! Na koniec nie mogło zabraknąć utworu, który wydaje się być wyścigiem z samym sobą, gonitwą nut, szałem - "Off The Hook" i publiczność doznała ekstazy, a  twarze niektórych zapaleńców wskazywały na kosmiczny odlot w nieznane światy.


Jak można było zostawić ich w takim momencie samym sobie? Muzycy ukłonili się grzecznie, Frampton kilku śmiałkom złożył swój podpis na przedmiotach czasem trudnych do zidentyfikowania i wydawało się, że sobie poszedł. Krzyki i gwizdy niezadowolenia, bo chyba było im za mało tego ponad 2,5 godzinnego występu sprowadziły muzyka z powrotem, aby ten, tym razem zagrał utwór George'a Harrisona. Piosenka "While My Guitar Gently Weeps", w hołdzie zmarłemu gitarzyście Beatlesów uwieńczyła ów niezapomniany wieczór, który zakończył się ok. godziny 11:00 w nocy. Potem kolejka po CD z koncertu za nagranie której odpowiedzialna jest firma Abbey Road Live oferująca usługi profesjonalnego zapisu koncertu i natychmiastowej sprzedaży nagranych płyt CD, DVD, bransoletek USB z utworami wszystkiego tego, czego zażyczy sobie artysta. Jakość  dźwięku równa się niemalże profesjonalnym wersjom studyjnym. Wszystko to, za sprawą małej, sprawnej ekipy techników opracowujących na bieżąco utwory grane na scenie oraz niepowtarzalnej technologii, którą szczyci się Abbey Road Live. Wszystko schludnie zapakowane w specjalnie na tę okazję zaprojektowany digipack, oznakowane nalepką identyfikującą koncert z miejscem, w którym się odbył i wskazującą kolejny numer wydanego właśnie albumu. Na bieżąco pakowane, jeszcze ciepłe CD były "wypluwane" z niewielkich kopiarek na oczach klientów. Niezaprzeczalną zaletą dla fanów jest niepowtarzalność wydania, idol zaś dorabia w tern sposób, gdyż w obecnych czasach Internet ujmuje mu z portfela niemało. Ostatecznie zarówno fizyczny zapis tego, co wydawało się nieosiągalne, jak i przytłumiony narząd słuchu były dowodem na to, że to działo się naprawdę!

"Me Comes Alive With Frampton!". Frampton obiecał, że przyjedzie na festiwal do Berlina w przyszłym roku. A może polscy organizatorzy zainteresują się w końcu i umożliwią naszym rodakom zobaczenie i wysłuchanie na żywo tego nieprzeciętnego muzyka, a artyście poznanie zalet fantastycznego, polskiego odbiorcy.

Edyta Mroczkowska