Crippled Black Phoenix - 9.11.2011 - Warszawa

Relacje

Przyznam się, że nie spodziewałem się takiego koncertu. Decydując się na pójście do Progresji, w głowie miałem przede wszystkim nazwę Obscure Sphinx. Crippled Black Phoenix jawiło mi się wówczas jako niezbyt oryginalna kopia Pink Floyd i nie spodziewałem się zbyt wiele po ich występie. Całe szczęście, doznałem objawienia!

Wieczór rozpoczął się przy dźwiękach poznaniaków z Butterlfly Trajectory. Niezbyt liczna publiczność, brzmienie ukręcone na pół gwizdka (aczkolwiek selektywne), ale zespół dawał z siebie wszystko. Urozmaicone partie gitarowe, budzące skojarzenia zarówno z Opeth, jak i Isis niosły się z dużej sceny Progresji, pobudzając kilku nastoletnich i na moje oko, mocno podpitych, delikwentów. Swoją drogą, pijaństwo odbiło się jeszcze na koncercie gwiazdy wieczoru, ale o tym za chwilę. Mimo lekkich kłopotów technicznych, Butterfly dali bardzo porządny występ, który powinien spodobać się fanom zarówno post jak i progresywnego metalu.

Po kilkunastu minutach przerwy na scenie pojawił się Obscure Sphinx, już z nowym gitarzystą w składzie - Olem z Minerva. Brzmienie, które sfinxy sobie wypracowały, zmiotło swoją potęgą zarówno poprzedników, jak i następnych w kolejności fenixów. Ultranisko nastrojone gitary, przywodzące na myśl Meshuggah, opętańczy wokal i prezencja sceniczna Wielebnej, sprawiły, że publika (która liczyło już ok. 200 osób) była kupiona. Mi samemu parę razy ciary przeszły po plecach i kiedy formacja zakończyła swój 40 minutowy set, pomyślałem, że tak naprawdę gwiazdę wieczoru mam już za sobą.


Myliłem się jednak troszkę, bo w połowie gigu Crippled Black Phoenix zrozumiałem, że obcuję właśnie z wyjątkowym zespołem, która gra równie wyjątkową muzykę. Dwie baterie klawiszy, trzy gitary, kilka wokali - wszystko to urozmaicało dostojnie zaaranżowane numery. Brzmienie całe szczęście było selektywne i pozwalało skupić się na wybranym wokaliście/instrumencie. Kiedy zaprezentowali jako szósty w kolejności "Of a Lifetime" (cover Journey), publiczności już nie trzeba było więcej. Oceniam to po zwiększonych poprzez chóralne odśpiewywanie refrenu decybelach. Nastrój zepsuł chwilę później kolejny zapijaczony ‘fan’, który na wieść o zagraniu nowego utworu, stwierdził tubalnie, iż lepiej tego nie grać, jeśli premierowy numer został zaprezentowany już dzień wcześniej w Poznaniu. Swoją drogą na myśli mam utwór "The Brain/Poznan" ?. Całe szczęście, frontman Joe Volt zbył owe roszczenie korzystając z dobrodziejstw angielskiego humoru. Z resztą, przyznać należy, że przez cały koncert miało się wrażenie, iż kapela naprawdę lubi grać na żywo, w interakcji z ludźmi. Serwowany na koniec podstawowego setu "Burnt Reynolds" tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Wpadające w ucho "uooo" pozwoliło wykazać się wszystkim fanom zgromadzonym tego dnia w Progresji. Prezes zaraz po zejściu zespołu ze sceny napomknął, że Crippled Black Phoenix będzie jeszcze grał na stadionach. Przyznam się, że od razu zgodziłem się z tym stwierdzeniem.

Po kilku chwilach zespół znów zawitał na scenę odgrywając jeszcze jeden porywający numer, podczas którego na scenie pojawili się wyciągani z publiki przez ekipę klubu, ludzie. Innymi słowy - na końcu koncertu na scenie znalazło się przynajmniej dwadzieścia szczęśliwych, zahipnotyzowanych muzyką, osób.  I było to najlepsze zakończenie tego wieczoru, od którego z początku tak niewiele oczekiwałem.

Piotr Rutkowski