Rival Sons - 24.11.2011 - Warszawa

Relacje
Rival Sons - 24.11.2011 - Warszawa

Sporo szumu ostatnio wokół Rival Sons. Twórcy jednej z najlepszych rockowych płyt bieżącego roku triumfalnie objeżdżają Europę, całkowicie wyprzedając większość swych koncertów. Amerykanie zawitali też do Warszawy, i choć wybór miejsca w postaci kameralnej Hydrozagadki mógł na pierwszy rzut oka wydać się nietrafiony, okazało się całkiem inaczej.

Tak się jakoś złożyło, że nigdy wcześniej nie byłem w tym klubie. To sympatyczna, kameralna miejscówka, z kanapami dla zmęczonych i autentycznym kominkiem dla zmarzniętych. Scena jest wprawdzie niewielka i niska, ale za to akustyka w zasadzie bez zarzutu.  

Zadanie rozgrzania licznie zgromadzonej (i bardzo zróżnicowanej pod względem wiekowym)  publiczności przypadło poznańskiemu Rust. Nieźle dobrany support dobrze wpasował się w klimat wieczoru, tym bardziej, że niewiele jest w naszym kraju kapel, które na odpowiednim poziomie grają klasycznego hard rocka, inspirowanego legendami z przeszłości. Już na pierwszy rzut ucha słychać było, że młodzieńcy z Rust odrobili lekcję ze znajomości twórczości Led Zeppelin, czemu dali najlepszy wyraz w swojej wersji "Immigrant Song". W środkowej części covera pokusili się nawet o wokalno-gitarowy pojedynek na wzór pary Plant - Page. Wokalista Rust jest bardzo pewny siebie, a jego niemałe umiejętności dobrze predestynują go do takiego właśnie grania. Trzeba jednak przyznać, ze znacznie lepiej wypada we własnym materiale; w "Immigrant Song" wokalnie przeszarżował. Aranżując na nowo starego klasyka, zawsze warto zastanowić się wcześniej, na jak wiele pozwala warsztat. Tak czy owak, generalnie Rust zaskoczył całkiem pozytywnie.

Gwiazda wieczoru natomiast po prostu pozamiatała. To najlepsze podsumowanie ich żywiołowego występu. Nie wszystkie retro rockowe bandy, które miałem okazję dotąd widzieć, potrafią przekazać na żywo tak wielki ładunek energii i rockowego feelingu. Pierwszoplanową rolę grał oczywiście obwieszony błyskotkami i inną wszelkiej maści biżuterią, Jay Buchanan. Show Rival Sons jest ewidentnie ustawiony pod niego; wokalista może do woli popisywać się swoimi budzącymi podziw możliwościami. Robert Plant inspirował legiony śpiewaków, ale Buchanan jest bez wątpienia jednym z najbardziej utalentowanych. Mało tego, także jego zachowanie i sposób poruszania się na scenie, przywodziły na myśl Planta. Bardzo silną stroną Rival Sons jest też sekcja rytmiczna. Bas pracował idealnie, a żywiołowy perkusista nie miał zamiaru się oszczędzać.

Zespół nie ma wiele materiału do odtwarzania na żywo, zaprezentował więc mix kawałków z najnowszego "Pressure & Time" (z hitami w postaci utworu tytułowego, "All Over the Road", "Burn Down Los Angeles" czy "Young Love") oraz poprzedzającej płytę epki i debiutanckiego albumu. Świetnie zabrzmiały między innymi "Get What's Coming", czy balladowe "Soul" na zakończenie regularnego setu. Nie mogło, rzecz jasna, obyć się bez bisu w postaci rozjammowanego "Save Me", połączonego m.in. z klasykiem "Baby Don’t Go". Publika, nieoddzielona od sceny żadną barierką, szalała, co skończyło się w pewnym momencie odłączeniem przez miotających się fanów jednego z odsłuchów, frontman zaś kilkakrotnie apelował, by uważać na dzieciaki, stojące w pierwszym rzędzie. Doskonały wieczór!

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka