Eric Sardinas - 17.11.2011 - Opole

Relacje

Co łączy kowbojki, gitarę typu dobro oraz potężny ładunek energii i spontaniczności? Eric Sardinas. Tak właśnie nazywa się pochodzący zza wielkiej wody wirtuoz slide który wraz z zespołem Big Motor 17 listopada zawitał do restauracji Stary Dom pod Opolem.

Nie pomyliłem się - do restauracji. Jest to lokal znany miłośnikom bluesa w Polsce, gdyż raz na jakiś czas oprócz serwowania tradycyjnych dań, podaje się tam niezwykłą muzyczną potrawę. I tak właśnie stało się tego wieczoru. Sala była wypełniona po brzegi, ludzie zjechali się tutaj z najdalszych zakątków kraju żeby móc podziwiać to widowisko.

Eric Sardinas wykonuje stary, klasyczny, amerykański blues rodem z delty Missisipi. Pierwszy raz wystąpił w naszym kraju jako... support Steva Vaia, którego wydawnictwo Favored Nations wydaje płyty Sardinasa. Nie jest to jednak klasyczny blues, do jakiego przyzwyczailiśmy się słuchając nagrań Roberta Johnsona. Jest to blues pełen energii i żywiołowości. Coś, czego nie serwuje chyba żaden inny muzyk na świecie. Big Motor natomiast to potężna sekcja rytmiczna. Nazwa jest trochę myląca - to nie jest big band, raczej dwuosobowy "wielki silnik" zasilający tę bluesową maszynę. Razem tworzą zgrany zespół, którego miałem przyjemność słuchać.

Od pierwszego utworu publiczność reagowała bardzo żywiołowo. Widać, że nie było tutaj przypadkowych osób - sami "starzy wyjadacze" którzy bluesa wyssali z mlekiem matki. Zespół, który na co dzień występuje na sporych festiwalach i w dużych miastach był bardzo zaskoczony tak entuzjastycznym przyjęciem w podopolskiej wiosce. I w związku z tym wydaje mi się, że artyści byli bardziej spontaniczni niż na co dzień. 

Muzycy zagrali swoje najpopularniejsze utwory, nie zabrakło również kompozycji z najnowszej płyty Sardinasa - "Sticks and Stones". Było więc "Wicked Ways", entuzjastycznie odśpiewane przez publikę "Get Down The Whiskey", był tytułowy utwór z pierwszej płyty - "Treat Me Right", nie zabrakło również "I Can't Be Satisfied". Były również - jak na bluesmanów przystało, całkowicie zaimprowizowane utwory. Największe wrażenie wywarło na mnie jednak w pełni akustyczne wykonanie standardu Erica Johnsona - "Hellhound on My Trail". Kapela zeszła ze sceny, Eric wypiął gitarę z wzmaczniacza, wyszedł na sam środek sali, stanął na krześle i po prostu zaczął grać. Utwór był jednak zmuszony dokończyć "z prądem", gdyż publiki po prostu nie dało się okiełznać.

Całe prawie dwugodzinne widowisko psuła tylko jedna, dosyć istotna rzecz. Akustyka. I nie chodzi mi tutaj o słabą akustykę sali. Firma zajmująca się nagłaśnianiem koncertu (której nazwy z grzeczności nie wymienię) najzwyczajniej w świecie nie poradziła sobie z nagłośnieniem gitary. Kiedy pracowała sekcja - wszystko było doskonale słyszalne, jednak kiedy Eric zaczynał grać, nagle mieliśmy muzyczny kisiel, sprzężenia i bóg wie co jeszcze. Panowie - pół gwizdka ciszej! Wcale nie jest tak, że im głośniej tym lepiej słychać.
Naprawdę szkoda takiego nagłośnienia, bo widowisko było prawdziwie pierwszorzędne. Osobiście uważam, że koncert Erica Sardinasa & Big Motor to punkt obowiązkowy dla każdego gitarzysty - nie tylko dla fanów bluesa. I z wielką chęcią, oraz nadzieją na lepszą akustykę wybiorę się na kolejny występ tego zespołu.

Marcin Marcinkiewicz