Trivium - 11.11.2011 - Warszawa
Jedni "świętowali" 11 listopada w Warszawie spędzając ten czas w aresztach, inni dobrze się bawiąc. Tych drugich poparliśmy i oczywiście byliśmy z nimi na koncercie Trivium. Jako support zagrał Frontside.
To dość osobliwe, że po każdym kolejnym koncercie Trivium mówię sobie: "było bardzo fajnie, ale pewnie kolejny raz już nie pojadę, wolałbym zobaczyć coś innego". I za każdym razem kiedy sympatyczni panowie z Florydy pojawiają się w Polsce i tak zjawiam się potulnie pod klubem i już wówczas wiem, że na pewno kolejny raz nie będę żałował. A skąd takie, a nie inne przekonanie? Chyba trzeba osobiście "przetestować" chłopaków z Trivium na żywo żeby w pełni odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Tym razem mój przyjazd do stolicy nieco się obsunął. Miałem jednak to szczęście, że praktycznie z dworca wskoczyłem od razu w autobus, którym, po około 20 minutach jazdy, dojechałem pod warszawską Progresję. Ku mojemu zdziwieniu (i chyba nie tylko mojemu) drzwi klubu jeszcze były zamknięte, ale największym zaskoczeniem dla mnie była naprawdę spora kolejka, która kłębiła się przed wejściem. Nie jestem jakimś stałym bywalcem tego miejsca, ale w sumie nie potrafię sobie przypomnieć kiedy ostatnio było tu tyle ludzi. Był jednak też minus tej całej sytuacji. Otóż, sporo osób, które stały w owej kolejce, zanosiło się dopiero z zamiarem kupienia biletu na koncert, co bardzo mocno wydłużyło czas oczekiwania na wejście.
No i w konsekwencji, gdy już w końcu udało mi się przekroczyć bramy klubu i oddać balast do szatni, sosnowiecki Frontside już od jakiegoś czasu szalał na scenie. "Nie lubię" to chyba złe określenie względem tego zespołu. Po prostu, odkąd tylko pamiętam, jakoś Demon i spółka nie za bardzo przypadli mi do gustu. Ale tego wieczoru musiałem trochę zweryfikować swój pogląd i, kto wie, może jeszcze w przyszłości będzie on szedł dalej w pozytywną stronę. Jak już pisałem, słuchając płyt, nie bardzo mnie do siebie przekonują, natomiast koncertowo - totalna bomba z dużym rozrzutem. Pełne zaangażowanie sceniczne, konkretne i zwarte uderzenie sekcji rytmicznej podkreślone mięsistymi gitarami Demona i Darona. To wystarczyło żeby pod sceną rozpętało się istne piekło. Zresztą Frontside od lat w Polsce jest uznaną marką i nie wydaje mi się, żeby na jakimkolwiek ich koncercie ludzie ziewali, nudzili się i stali w miejscu. I osobiście, jeśli chodzi o support dla Trivium, uważam, że był to zdecydowanie dobry wybór. Co do utworów, był czas i na bezkompromisowe mocne utwory, jak też i na "piosenki", jak to nazwał ze sceny Auman (choć przyznaję, że osobiście wolałbym jakby nie śpiewał). A mnie nawet łezka się w oku się zakręciła gdy zespół odegrał "Bóg stworzył szatana". Panowie nadal są w trakcie promowania swojego zeszłorocznego krążka "Zniszczyć wszystko" i zaiste tego wieczoru w warszawskiej Progresji swój plan wykonali. Rzekłbym nawet, że z nawiązką.
Półgodzinną przerwa pomiędzy koncertami wypełniła "zabawa", jaką zafundowała sobie polska publiczność razem z technicznymi amerykańskiej grupy. Przy wymianie sprzętu nie może oczywiście zabraknąć testów mikrofonów, co skrzętnie postanowili wykorzystać ludzie czekający na wejście Trivium na scenę. I zabawa, przedrzeźnianie i niejako pomaganie technicznym zaczęła się na dobre. Panowie jednak przyjęli to wszystko z uśmiechem na twarzy i już po kilkunastu minutach wszystko było gotowe na przyjęcie gwiazdy wieczoru.
Całość rozpoczęło intro z najnowszego, tegorocznego krążka grupy opatrzonego tytułem "In Waves", po czym, przy wielkiej wrzawie i ogromnym tumulcie, ze sceny rozpoczął całe widowisko utwór tytułowy z powyższej płyty. Pomimo, że obecna trasa zespołu już trochę trwa, widać było, że chłopacy wcale nie są zmęczeni. Odkąd pamiętam, ich występom na żywo zawsze towarzyszyła wielka żywiołowość. Nie jest tajemnicą, że publiczność zawsze inaczej reaguje na stojących nieruchomo muzyków, a inaczej na zaangażowane scenicznie postaci. Jednak w tym przypadku w parze idzie jeszcze naprawdę profesjonalnie zorganizowana muzyka pod względem kompozycyjnym i tekstowym, która wyniosła grupę bardzo wysoko i nadal kieruje ich ku naprawdę świetlanej przyszłości. Nie sposób tu także wspomnieć o liderze grupy, który ma wszystkie cechy i zadatki na doskonałego frontmana. Matt Heafy, bo o nim mowa, miał tego dnia naprawdę dobry dzień. W pewnej chwili stwierdził nawet, że czuje, iż tego dnia będzie dużo mówił, bo sprawia to mu dziś wielką radość. Trzeba przyznać także, że coraz lepiej idzie mu nauka języka polskiego. W pełni, po naszemu, przywitał się z publicznością na samym początku, dogadzał publiczności mówiąc, że za każdym razem, gdy są w Polsce ma przyjemność kosztować doskonałego polskiego piwa i jedzenia, i stwierdził, że wobec dwudniowej przerwy między koncertami on tu sobie zostanie. Heafy nie omieszkał także po jednym z utworów przedstawić nowego perkusistę grupy, Nicka Augusto, który jakiś czas temu zastąpił na tym stanowisku Travisa Smitha. Nie ukrywam, że troszkę się przywiązałem do tego pierwszego i byłem ciekaw, jak poradzi sobie Augusto. Trzeba tu wspomnieć też, że nie jest to chłopak z pierwszej lepszej łapanki i doskonale zna się na rzeczy, co było widać za zestawem perkusyjnym. Co prawda, ma trochę inny styl gry, ale z odgrywaniem starszych partii nie miał większego problemu (potknięcia na scenie zdarzają się przecież każdemu, grunt to umieć je odpowiednio zatuszować). W pewnym momencie Heafy stwierdził, że przedstawi Polakom wszystkich technicznych, dźwiękowca, a nawet chłopaka, który stał przy stoliku z koszulkami i je sprzedawał. Lider Trivium bezsprzecznie stwierdził, że bez ich pomocy nie udałoby się zagrać tak wielu koncertów i zrobić wielu rzeczy, które powodują, że grupa ciągle idzie do przodu.
Koncert, który trwał praktycznie bez żadnych przerw godzinę i czterdzieści minut, wypełniły kawałki ze wszystkich albumów z największym naciskiem na moją ulubioną płytę "Ascendancy" oraz najnowszą "In Waves". Nie mogło zabraknąć oczywiście hitów w stylu "Pull Harder On The Strings Of Your Martyr", "Like Light To Flies" czy, jak zwykle dedykowanego wszystkim paniom, "Dying In Your Arms". Były też niespodzianki, czyli utwory bardzo rzadko grane lub w ogóle, także w Polsce. Bo nie co dzień można usłyszeć na żywo kawałki takie jak "Ignition", "Detonation" czy "Departure". No i nie co dzień Polska wygrywa plebiscyt na najlepszą publiczność na trasie. Matt Heafynawet ogłosił mały konkurs, co zrobić, żeby przebić publiczność z Mediolanu, która do tej pory była według grupy najlepsza. Zresztą kilka razy lider Trivium przyznawał, że publiczności należą się wielkie brawa za to, co dzieje się pod sceną.
In minus? Trochę ginące solówki, które akustyk starał się regulować na bieżąco i raz mu to wychodziło lepiej, a raz gorzej. Życie. Nie zmienia to jednak faktu, że koncert mógł, a nawet powinien się podobać, ale…"ale pewnie kolejny raz już nie pojadę, wolałbym zobaczyć coś innego". Mimo wszystko, warto było ten wzniosły dla Polski dzień, spędzić w wypełnionej prawie po brzegi warszawskiej Progresji. A Święty Marcin i rogale też poczekają. A do czasu kolejnej wizyty Amerykanów, może jeszcze raz zdążę zweryfikować mój pogląd w sprawie ewentualnego zawitania na ich następny koncert. A tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zobaczyć Trivium w akcji, serdecznie polecam.
Setlista:
1. Capsizing The Sea (intro)
2. In Waves
3. Drowned and Torn Asunder
4. A Gunshot to the Head of Trepidation
5. Dusk Dismantled
6. The Deceived
7. Built to Fall
8. Ember to Inferno
9. Ignition
10. Detonation
11. Down From the Sky
12. Departure
13. Like Light to the Flies
14. Dying in Your Arms
15. Black
16. Caustic Are the Ties That Bind
17. Pull Harder on the Strings of Your Martyr
18. Kirisute Gomen
19. Throes of Perdition
20. Leaving This World Behind (z taśmy)
Frontside
Trivium
Tekst: Krzysztof Kukawka
Foto: Joanna Kubicka