30 Seconds to Mars - 7.11.2011 - Łódź

Relacje

Jak do tej pory, Łódź omijałem szerokim łukiem. Chociaż, moja coroczna koncertowa rozpiska uwzględniała tę miejscowość, głownie z racji na występy tuzów hardcore’a. W przyszłym roku, już nie odpuszczę i zjawię się tam w bojowym nastroju. Za to teraz, pod koniec 2011r., chyba najbardziej koncertowego w moim życiu, do Łodzi, a dokładnie Atlas Areny, pojechałem na 30 Seconds to Mars. Wierzcie mi, że było warto. Pod każdym względem.

Pod Atlas Areną zjawiliśmy się w okolicach godziny 16. Obawiałem się, że psychofani zespołu będą okupywać wszystkie wejścia, byle tylko być pierwszą/pierwszym, który wejdzie na płytę/sektor. Jak się okazało, częściowo była to prawda, gdyż najwytrwalsi stali pod drzwiami od 9 rano. Po co, dlaczego… Nie mam pojęcia. Tym bardziej, że na upartego, już - a może bardziej - jeszcze o 17 bez przepychanek, stałem na swoim pole position, literalnie kilka metrów od wejścia nr 1. Cieszę się, że wykazałem się spokojem, bo kolejka jaka ciągnęła się za mną, sukcesywnie się powiększała, aż na kilkadziesiąt metrów na ulicę, poza teren obiektu. Tradycyjnie, jak na nasz kraj przystało, wpuszczanie zostało opóźnione, choć o dziwo, posiadacze biletów na płytę wchodzili nawet przed ustalonym czasem.

Po godzinie na scenie zameldowało się nikomu nieznane trio z Our Mountain. Tutaj warto odnotować, że ich stylistyka, to blend The Beatles, The Clash, Joy Division oraz stoner rocka - mocno narkotycznego, i bynajmniej nie chodzi mi tutaj o samą aurę i klimat muzyki. Zrozumienie tego, co mówi frontman Our Mountain, momentami graniczyło z cudem, prawdopodobnie z racji na stan ‘’spalenia innym słońcem’’. Muzycznie było ok., ale byłoby chyba lepiej, gdyby zagrali przed Queens of The Stone Age, albo, bardziej dosadnie, w garażu lub małym klubie. Domyślam się, że panowie zapłacili nie małą kwotę by mieć swój udział na tej trasie, ale sądząc choćby po reakcjach publiczności (mam tutaj na myśli starsze osoby, niekoniecznie setki piszczących nastolatek na etapie wczesnego gimnazjum), wszyscy zgodnie stwierdzili, że takiej zmuły na początek - z założenia emocjonującego wieczoru, po prostu się nie spodziewali. W paru momentach chrapnąłem głośniej raz lub dwa, o czym raczyła mi przypomnieć pani, która siedziała tuż obok. Bardzo przepraszam.

Niestety, mimo wielkich rozmiarów sceny, niesamowitej produkcji (do której jeszcze dojdę) amerykańscy koledzy 30 Seconds to Mars brzmieli płasko, jednowymiarowo i bez kopa. Dość powiedzieć, że stopę usłyszałem może raz. Po trzydziestu minutach Our Mountain zeszło ze sceny. Cześć ludzi klaskała. Może za to, że rzucili kilka płyt za darmo? A może na zachętę dla perkusisty, by w końcu zgolił ogromną, rudą brodę?

Lokalsi o wyrobionej już opinii i marce z Cool Kids of Death to kolejny zaskakujący wybór na support. Właściwie, to szczerze mówiąc, osobiście nastawiałem się na to, że przed Marsami nikt nie zagra, bo nie mamy zespołu ani na takim poziomie wykonawczym, ani komercyjnym, by z dumą wpuścić go na 40-50 minut przed kapelą tego formatu. Tymczasem, CKOD z batalii z niemrawym tłumem wyszło zwycięsko. I choć ich nowy album to chyba nazbyt eksperymentalna rzecz, Coolsi, miejscami brzmią tanecznie. Mimo to, zaangażowania sekstetu jakoś nikt specjalnie nie docenił, ot brawa, standardowe piski i od czasu do czasu krótkie skandowanie nazwy. Oprócz wokalisty, cały zespół był totalnie statyczny, a perkusista formacji mógłby chociaż poudawać, że się meczy, albo odwrotnie - dać do zrozumienia, że gra faktycznie sprawia mu przyjemność. Grupa zaprezentowała kilka premierowych utworów, w tym dwa niezgrane wcześniej, co zostało podsumowane twierdzeniem, że pewnie je spieprzą. Mimo wszystko, konfrontacja z CKOD przebiegła zupełnie bezkolizyjnie, i jeśli jeszcze kiedyś będę miał okazję, to chętnie sprawdzę jak radzą sobie w klubie. Hala zapełniona paroma tysiącami ludzi to chyba nie miejsce na "alternatywę’’.

Techniczni uwijali się jak w ukropie, byle tylko zaprowadzić porządek na scenie. W przeciągu 20 minut nie dość, że zrobiło się więcej miejsca dla muzyków Marsów, to jeszcze dołożono kilka podestów, a bębny Shannona ulokowano ładnie z boku sceny przed specjalną kamerą rejestrującą jego wyczyny. Za to z tyłu na specjalnym podniesieniu stało olbrzymie logo (triada) zmieniające barwę, w zależności od światła, które nań padało. Po przeciwnej stronie sceny wyszczególniono mały sektor dla dziewczyn/publiczności (z konkursów czy jak?). Generalnie, to co na scenie, a i przed nią (ludzi wciąż przybywało) robiło spore wrażenie.

Nie mniejsze jak zupełnie nieoczekiwane wejście Jareda, który niczym Kanye West na Coke Live Festival, pojawił się na specjalnym podnośniku, wyrastając przed triadą. Towarzyszących temu pisków i owacji nie sposób zliczyć. Wszystko to jeszcze w ramach intro przed doskonałym "Night of The Hunter’’. O ile na albumie ten track robi spore zamieszanie m.in. dzięki motorycznej pracy gitar, na żywo (aż do "Serach & Destroy") akustyk zapomniał podnieść poziom głośności (wszystkich gitar) i w ten o to sposób, praktycznie bez przesteru słyszeliśmy głównie wokal i nietriggerowane bębny. Pierwszy utwór, jeszcze bez wizualizacji na dwóch telebimach, ale za to z genialnym refrenem odśpiewanym przez każdego, kto tylko żyw. Od "This Is War’’ podzielonego na części, na telebimach wyświetlano albo popularne teraz lyric video, teledyski grupy bądź mniej lub bardziej udane kolorowe wizualizacje. Niezależnie od obrazka, komponowało się to z tym, co dzieje się na scenie. Wspomniałem, że utwór podzielono na części, choć były to raczej małe pauzy, w trakcie których Jared bawił się ze skaczącą na zawołanie publicznością. Jeśli ktoś przewidział ‘’deszcz balonów’’ z zawieszonego nad sceną kontenera, niech czym prędzej zostanie zawodową wróżką. "This is War’’ odśpiewane mniej dokładnie, o czym Jared nie omieszkał przypomnieć. Mimo, iż dziewczynkom (i chłopakom) mogło brakować tchu, na komendę, skakano, piszczano, krzyczano, śpiewano - robiono dosłownie wszystko, byle tylko dać zrozumienia, że jest się w hali dla Marsów.

"100 Suns’’ przeszło w koncertowa kosę, czyli "Search  & Destroy’’. Sam już nie wiem skąd na głowach publiczności (albo na "Vox Populi"??) pojawiły się dmuchane żółwie, krokodyle i delfiny, ale widok "pływających" zwierzaków robił wrażenie. Jak wszystko (prócz brzmienia gitar). Jared ochoczo pląsał po scenie, przyznał się do uwielbienia naszych pierogów, które specjalnie zamawiali do hotelu, oraz do krótkiej zmiany obywatelstwa na Polskie. To akurat nie dziwne, bo Polska to chyba jedyne takie miejsce, gdzie tak żywo reaguje się na muzykę 30 Seconds to Mars. Mniej więcej od "Vox Populi’’ zaczęła się część niemal kabaretowa, z anegdotami, robieniem głupich min do kamery, czy znikaniem w mroku tylko po to by nagle pojawić się z wielką latarką i wskazywać miejsce, w którym mają skakać ludzie. Mało? Powrót ze scenicznych zaświatów z dmuchawą (maszynką do robienia dymu), też? To nie wszystko.

Jako, że poniedziałkowy koncert był dodatkowym, zespół postanowił uczynić go wyjątkowym. Nawet gdyby był to tylko pusty frazes, ja w to uwierzyłem. Na innych gigach na tej trasie nie grali ani "Buddha For Mary’’ (co za aplauz!), nie mówiąc już, o dłuuugo niegoszczącym w setliście, już zagranym na bis (po kilku dobrych minutach nawoływań) "The Story". O ile część właściwa, mocno rockowa, pobudzała zmysły, 30 Seconds to Mars akustycznie, ma bardziej refleksyjny nastrój oraz sporo miejsca na śpiew ("The Kill", "From Yesterday" - śpiewane razem i wielokrotnie znów pod dyktando Jareda).

Wyżej napisałem o bisach. Choć, "The Story" to żaden hicior, fajnie, że cofają się w czasie do rzeczy sprzed kilku lat. Opowieść ma jednak to do siebie, że szybko się kończy, tak więc nie pozostało nic innego jak "Closer To The Edge’’. I jeśli mam być szczery, jest to mój ulubiony utwór 30 Seconds to Mars, który z premedytacją i znajomością mojego głosu, wykrzyczałem cały od początku do końca. Jedyne czego brakowało to circle pit - tak jak na wyświetlanym klipie. Utwór przedłużono na potrzeby zabawy z tłumem. I bardzo dobrze! Eksplodujące konfetti (z napisami "We Love You’’, "This Is A Cult’’ i paroma innymi było kolejną niespodzianką. Grupa postanowiła uwiecznić te niezapomniane chwile pamiątkowym zdjęciem, po czym znów zapadła cisza. Cisza przed burzą (nie, "Hurricane" było wcześniej). Mówię przed, bo jak większość pewnie wie, na "Kings & Queens’’ na scenę zapraszani są fani. Uprzednio jednak, Jared wychwycił z tłumu kilka osób z charakterystycznymi, farbowanymi na różowo irokezami, które zaprosił najpierw na wybieg przed sceną, a następnie na samą scenę. Poprosił aby sympatyczna grupa pod wodza, totalnie randomowego chłopaka - Tomka, nauczyła go czegoś w naszym języku. Strojąc głupie miny do kamery, zadecydowano, że…

No właśnie. Hala krzyczała "zajebiście’’… Po chwili namysłu Jared wypalił: "Pierdol Się’’ - i wszystko stało się jasne (śmiech). Chwilę później w mgnieniu oka scena zapełniła się fanami. I gdybym mógł na tą jedną chwilę sam bym tam wskoczył? Dlaczego? Ano z racji na to, że grupa zagrała niepełny cover Pantera - "Cowboys From Hell’’. Pomimo niedociągnięć, chyba koncert roku (a jak mniemam, ten wtorkowy, w pełni wyprzedany z pewnością zasłuży na to miano). W moim osobistym zestawieniu, niemal na równi z Kanye Westem na Coke Live Festival.

Setlista:

Escape
Night of the Hunter
This Is War
100 Suns
Search & Destroy
Vox Populi

Akustycznie:

L490
Hurricane
Buddha For Mary
Alibi
From Yesterday
The Kill

Bis:

The Story
Closer to the Edge
Kings & Queens

Grzegorz "Chain" Pindor