Behemoth - 21.10.2011 - Warszawa

Relacje
Behemoth - 21.10.2011 - Warszawa

Kto by pomyślał, że dożyję czasów, gdy koncert Behemoth będzie towarzyskim wydarzeniem sezonu. Całkowicie zapełniona Stodoła to nie nowy widok na koncercie ekipy Nergala; podobnie było, gdy zespół rejestrował swe ostatnie DVD.

Tym razem jednak ilość osób, które pojawiły się w klubie ‘bo wypadało’, a więc niekoniecznie z powodów muzycznych, pobiła chyba wszelkie możliwe rekordy. Wystarczy wspomnieć, że część obecnych na balkonie osób nie potrafiła nawet rozpoznać supportów ("co to byli za Polacy, co grali przed chwilą? Nie wiem, nigdy ich nie słyszałem"). Nie wnikam i nie oceniam tego zjawiska, najwyraźniej każdy ma taką publiczność, na jaką sobie zasłużył. Podejrzewam jednak, że nie ja jeden czułem tego wieczoru, że z Behemoth zaczyna mi być coraz bardziej nie po drodze.

Zanim jednak zgromadzeni mieli okazję przekonać się na własne oczy, czy pomorska bestia faktycznie powstała z popiołów, okazję do rozruszania tłumu otrzymały ciekawie dobrane supporty. Przynajmniej w teorii, bowiem, jak się okazało, Morowe do Stodoły nie dotarło na czas. Szkoda, bo dużo sobie po tym gigu obiecywałem. W przeciwieństwie do Blindead. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo niepolityczna postawa, bo obecnie powszechne chwalenie kapeli jest w więcej niż dobrym tonie, ale tak się jakoś złożyło, że nie popieram kierunku, w którym zespół ten podążył na ostatnim, entuzjastycznie przyjętym albumie. Stylistyczna szuflada, w którą Blindead sam się zapędził, jest gęściej zaludniona innymi zespołami, niż chce się to powszechnie przyznać i na tym tle tym trudniej dostrzec potencjał, jakim dysponują Pomorzanie. Podobnie przedstawia się sytuacja z ich występami na żywo. Zbyt dużo klimacenia, za mało ciężaru i indywidualnego rysu, moje prymitywne ucho nie łapie niestety całej tej dramaturgii i przesłania, kryjących się za obecnym stylem Blindead. Publiczność przyjęła muzyków ciepło, oni sami sprawiali wrażenie zadowolonych, czemu w gruncie rzeczy trudno się dziwić, biorąc pod uwagę nieciekawe wydarzenia, jakich doświadczyli w Katowicach.



Doczepiony na siłę do line-up’u Djerv to idealny przykład na potwierdzenie tezy, że nie wszystko złoto, co norweskie, a uatrakcyjnianie imprezy za wszelką cenę, przy pomocy desantu z zagranicy, wcale nie musi zdać egzaminu. Trzeba przyznać, że sympatyczna Agnete Kjolsrud starała się, jak mogła, wspinała się na odsłuchy i kejsy, zawodowo machała natapirowaną czupryną, a na koniec odważnie rzuciła się nawet w tłum (brawo!), jednak w żaden sposób nie udało się jej ukryć smutnego faktu, że Djerv ma muzycznie bardzo, ale to  bardzo niewiele do zaoferowania. Ot, typowe rockowe granie, jakiego pełno dookoła, sztampowe i nieszczególnie poruszające. Nawet specyficzna maniera wokalna Agnete, jedyny element wyróżniający Norwegów na tle innych bandów, na koncercie nie była tak wyraźnie słyszalna, jak na debiutanckim krążku formacji, czy jej gościnnych występach w szeregach Dimmu Borgir czy Solefald.



Emocje sięgają zenitu, gdy na ekranie zasłaniającym zestaw perkusyjny Inferno wyświetlony zostaje teledysk do "Lucifer". Pan od pirotechniki uwijał się jak w ukropie, sprawdzając ustawione w fosie butle z gazem; efekty jego pracy można było ocenić już w czasie otwierającego występ gwiazdy wieczoru "Ov Fire and the Void". Zapowiadana, odświeżona i zaskakująca setlista, okazała się taka tylko połowicznie, bo przecież (i w sumie trudno się temu dziwić) set Behemoth wciąż opiera się na sprawdzonych i otrzaskanych hitach, jak "Demigod", "Antichristian Phenomenon", "Conquer All", "Decade of Therion", "Slaves Shall Serve", czy "Chant for Eschaton 2000" plus, oczywiście, na solidnym zestawie z "Evangelion". Z anonsowanych staroci doczekaliśmy się jedynie "Moonspell Rites" i "The Thousand Plagues I Witness", zaś z utworów nie prezentowanych ostatnio "Heru Ra Ha (Let There Be Might)" i "23 (The Youth Manifesto)". Za to efektów specjalnych było pod dostatkiem - dym, ognie, a nawet confetti na zakończenie "Lucifera", świetnie komponowały się z występem.  

Publiczność była zachwycona. Ja jednak, obserwując wydarzenia ‘z góry’, czułem się jak Statler albo Waldorf, jeden z dwójki malkontentów w loży, wiecznie krytykujących wszystkie numery w Muppet Show. Mam bowiem dość mieszane odczucia odnośnie tego koncertu. Być może powrót Behemoth na scenę odbył się nieco za szybko, w każdym razie zabrakło mi w tym pasji. Trudno dziwić się przerwom niemal po każdym utworze, choć i tak właśnie Nergal okazał się najbardziej zaangażowany w występ. Naładowany energią frontman stanowił widoczne przeciwieństwo Oriona i Setha, którzy sprawiali wrażenie, jakby obecność tego wieczoru w Stodole zupełnie nie sprawiała im przyjemności. Tego się nie spodziewałem, ale to właśnie oni wyglądali, jakby przerwa w działalności dotknęła ich najbardziej. Głód grania? Nie ma mowy. Po raz pierwszy obserwowałem Behemoth (a widziałem ich wielokrotnie w różnych konfiguracjach) jako zespół, który po prostu odgrywał zakontraktowany gig. Poziom, oczywiście, wysoki, profesjonalizm pełny, ale chemii niestety prawie żadnej. Teatralna i efektowna otoczka i, jak zwykle, podniosłe przemowy Nergala przysłoniły to, co najważniejsze - brak szczerego przekazu. Feniks rzeczywiście powstał z popiołów, choć wbrew oficjalnej propagandzie, niekoniecznie silniejszy niż wcześniej.

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka