Tides From Nebula - 29.10.2011 - Poznań

Relacje

Pamiętam jak całkiem przypadkowo późną jesienią 2009 roku wybrałem się do poznańskiego Eskulapu na koncert opatrzony patronatem jednej z większych rozgłośni radiowych w naszym kraju. Jako danie główne wystąpiła wtedy formacja Lipali, ale dla mnie oni wcale nie byli wtedy gwiazdą wieczoru. Wówczas po raz pierwszy miałem okazję usłyszeć muzyczną propozycję ze strony czterech młodych i bardzo sympatycznych warszawiaków. I od razu ich dźwięki przyciągnęły mnie jak magnes.

Od tego momentu miałem już okazję wielokrotnie widzieć Tides From Nebula na scenach w całej Polsce. A jeśli chodzi o ich występy w Poznaniu, od pamiętnego 2009 roku, nie opuściłem chyba jeszcze żadnego. I zdecydowanie chciałem i miałem zamiar podtrzymać tą passę.

Bramy poznańskiego Blue Note otworzono grubo po 19, gdy na ulicy Kościuszki, pod drzwiami samego klubu, kłębił się już całkiem spory tłumek. Po dość powolnym przeciśnięciu się przez wąski korytarz prowadzący w dół do części podziemnej i koncertowej klubu, moim oczom ukazała się przygotowana do koncertu scena oraz…kogut. Tak, tak, dobrze czytacie - kogut. Co prawda nie wiedziałem jeszcze do końca "z czym to się je" albo ewentualnie z czym ma się to kojarzyć, ale miałem głęboką nadzieję, że pierwszy zespół tego wieczoru będzie w stanie odpowiedzieć na te frapujące pytania.

I zasadniczo nie do końca dowiedziałem się o co chodzi z tym kogutem, który to był atrybutem zespołu Forma. Już po wyjściu na scenę chłopaków miałem wrażenie jakbym perkusistę grupy, Kubę, gdzieś wcześniej widział. Kilka porozumiewawczych spojrzeń ze znajomymi i wszystko było jasne (chłopak miał jakiś czas temu swój epizod w jednym z polskich seriali). Niemniej, skupiając się na stronie muzycznej, ciekawe, energetyczne granie. Może niezbyt odkrywcze, ale kompozycyjnie naprawdę fajnie wbijające się w uszy. Niekiedy przypominające troszeczkę motywy zaczerpnięte trochę z A Perefct Circle, ale co tam. Brawa za podejście do tematu i przede wszystkim pracę perkusisty, która to została naprawdę fajnie obmyślona. I na sam koniec, jeśli jeszcze ktoś nie miał okazji, to zachęcam do zajrzenia na oficjalną stronę internetową grupy (grupa pocztowa?).

Szybka zmiana sprzętu i na deskach Blue Note zameldował się kolejny band ze stolicy - Thesis. Zrobiło się troszkę bardziej tłoczno, i to nie tylko pod sceną, ale i na niej. Trzech gitarzystów (w tym jeden basowy) i perkusista skutecznie wyparli ze sceny wokalistę, dla którego już po prostu, z powodu zbyt dużej ilości wakującego sprzętu, nie było miejsca na głównym podium. Musiał on zadowolić się staniem na uboczu, w lekkim półmroku. Zespół określa swoją muzykę jako psychodeliczny rock i chyba coś w tym jest, bo kompozycje prezentują bardzo mieszane - od nastrojowego, bardzo melancholijnego rocka po mocne, konkretne i zwarte uderzenie, gdzie miejscami nawet i perkusja gna w rytmie podwójnej stopy. Miałem jednak wrażenie, że instrumentalnie i brzmieniowo Thesis wyglądało czasami jakoś mniej zwarcie niż występująca przed nimi Forma. Nie wiem, może to kwestia nagłośnienia i specyfiki każdego z instrumentów, ale brakowało momentami efektu swoistego zazębiania się. A zdecydowanie najfajniejszym momentem całego występu była dedykacja utworu dla rodziców wokalisty, którzy pierwszy raz byli na występie kapeli swojego syna.

No i Tides From Nebula. Krótkie intro i chłopaki już są na scenie. Kilka pierwszych utworów to jak zwykle wprowadzenie do tematu, czyli kawałki z albumu, który był poniekąd swoistym objawieniem jeśli chodzi o kwestię nowego post rocka w Polsce, czyli szlagierowe kawałki z krążka "Aura". Później było już naprzemiennie, z naciskiem na kawałki z najnowszego albumu, które formacja nadal promuje na koncertach. Mowa tu o płycie "Earthshine", której premiera miała miejsce w pierwszej połowie tego roku. Ja jednak konsekwentnie nadal stawiam za wzór pierwszy krążek. Cały czas doskonale słucha mi się tych numerów zarówno w zaciszu domowym jak i na żywo. Pomimo, że upłynęło już trochę czasu, ciągle jakoś do końca nie mogę się przekonać do tego co w tym roku zaproponowali nam chłopaki z Warszawy. Koncertowo być może te utwory idą do przodu i aż tak nie ustępują pierwszym kompozycjom Tides From Nebula, ale już na płycie ciągle jakoś do końca nie mogę się do nich przekonać. Od wielu słyszałem i ciągle słyszę, że nie jest to łatwa muzyka w odbiorze i ja doskonale o tym wiem. Być może rzeczywiście potrzeba troszkę więcej czasu lub też każdy potrzebuje go w różnej ilości, aby strawić w całości lub choć w większej części "Earthshine". Ale można spojrzeć na to też z trochę innej strony. Dzięki najnowszej płycie chłopaki mają więcej materiału w związku z czym mogą grać o wiele dłuższe sety (ten sobotni skończył się jakieś dziesięć minut po 23) i nie będzie już nigdy więcej sytuacji, w której Adam Waleszyński będzie musiał na koncercie przepraszać wszystkich za to, że nie mają już na chwilę obecną więcej utworów i to będzie ich ostatni kawałek na ten wieczór. No i grzechem byłoby nie wspomnieć o niesamowitym show, jakie robią chłopaki. Niektórym może wydawać się, że muzyka instrumentalna po kilku utworach nudzi każdego, bo nie ma wokali Może i w niektórych przypadkach tak jest, ale nie w tym konkretnym, szczególnie jeśli chodzi o występy sceniczne. Za każdym razem chłopaki dają z siebie wszystko, szalejąc na scenie i wczuwając się w każdą konkretną kompozycję. I za to dla nich wielkie brawa.

Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki drugiego bisu w postaci już chyba nieśmiertelnego "Tragedy Of Joseph Merrick" po raz kolejny wiedziałem, że mogę ten koncert zaliczyć do udanych. I za każdym razem gdy widzę chłopaków, cieszę się, że mamy tak zdolną muzycznie młodzież. Szkoda tylko, że nie wszyscy nadal dostrzegają potencjał niektórych młodych polskich formacji, które bez problemu mogłyby radzić sobie na o wiele szerszym polu na rynku zachodnim. Cóż, pozostaje tylko czekać na cud na naszym rodzimym rynku, albo szukać szczęścia poza granicami kraju. Choć i w jednym, i w drugim przypadku wydaje się to być co najmniej trudnym tematem.

Krzysztof Kukawka