Kat i Roman Kostrzewski - 28.10.2011 - Poznań
Legenda pozostanie legendą i choć wstyd się przyznać, że dopiero kilka dni temu pierwszy raz w swoim życiu (w pełnym secie klubowym) miałem okazję zobaczyć zespół, który swojego czasu wywrócił do góry nogami polski świat heavy metalu i zaprowadził na całkiem inne tory, to wcale nie jest mi z tego powodu źle. Pomimo, że formacja ta z Katem z lat swojej świetności ma już mało co wspólnego, to jednak, jak to mówią, lepiej późno niż wcale. I tej teorii właśnie będę się trzymał.
A że oglądanie Kata i Kostrzewskiego na festiwalu przy zachodzącym słońcu i, dla kontrastu, w pełnym mroku klubu robi różnicę, mogę śmiało powiedzieć, że ten pierwszy występ Romana Kostrzewskiego i spółki mogę uznać za niebyty.
Bramy klubu (piekieł?) tym razem otwarto ze sporym wyprzedzeniem, co zawsze jest dużym zaskoczeniem in plus, tym bardziej jeśli na dworze ma się już do czynienia z pogodą, która nie przypomina za bardzo późnej wiosny lub też lata w pełni. W środku bardzo miło już kotłowało, co tylko bardzo dobrze wróżyło w kontekście niedalekiej przyszłości. Po szybkim przywitaniu się tu i ówdzie ze znajomymi, których po części nie widziałem długi czas (czyżby koncerty Kata i Kostrzewskiego jednoczyły?), postanowiłem znaleźć sobie dobre miejsce, z którego na początek będzie mi dane zobaczyć główny i jedyny support tego wieczoru.
A był nim poznański, bardzo dobrze znany w tych kręgach, mocny i trashowy Bloodthirst.I tak się zastanawiam jak pokrótce opisać występ chłopaków. Bo że był ostry, szybki i bezlitosny to na pewno. Zasadniczo panowie są obecnie w trakcie promocji mini płyty o bardzo wdzięcznym tytule "Żądza krwi" i można powiedzieć, że rzeczywiście czegoś łaknęli podczas swojego występu. Niemniej jednak to nie jest moja muzyka i nie za bardzo do mnie przemawia. Zapewne słuchając płyt byłbym bardziej w stanie rozróżnić poszczególne kawałki, ale na koncercie wszystko zlewało się w jedną masę. Może to i troszkę brutalne, ale na dłuższą metę bez piwa ni rusz. Co ciekawe, Kat i Kostrzewski najwyraźniej upatrzyli sobie chyba Bloodthirst jako support, ponieważ to nie pierwszy raz kiedy właśnie ta formacja rozgrzewa publiczność przed Kostrzewskim i spółką w stolicy Wielkopolski. A ja powiem tylko tyle - wolałbym w tej roli zobaczyć nieodżałowane DisQuiet, którym tylko raz dano taką możliwość. Tyle w temacie.
No i w końcu nadeszła wiekopomna chwila. Oczywiście oczy wszystkich skierowane w pierwszej kolejności na Irka Lotha, który paradował w bardzo udanej koszulce Machine Fuckin’ Head, by po chwili oklaskiwać wejście na scenę Romana Kostrzewskiego. I słowo daję, muszę to umieścić na samym początku - jestem pełen podziwu dla Romka, a przede wszystkim dla jego kondycji fizycznej i wytrzymałości. Pamiętam pierwszą reakcję znajomej, która po kilku utworach zapytała mnie z przerażeniem w oczach: "czy on aby za chwilę nie zejdzie na zawał?". No i nie zszedł, mało tego, przez cały występ szalał na scenie i ogólnie po prostu trzymał fason. A, co równie istotne, przy młodszych kolegach z zespołu prezentował się nie tyle równie dobrze, co jeszcze lepiej (jako, że za wyjątkiem gitarzysty Krzysztofa Pisteloka i szalejącego za bębnami Ireneusza Llotha, reszta grupy prezentowała się co najmniej statycznie). A wracając do samego Pisteloka, kawał dobrego warsztatu i zdecydowanie najciekawszy i chyba najlepszy nabytek "nowego" Kata. Co do repertuaru, tu także nie mogło być za wielu zaskoczeń. Grupa w tym roku, po wielu bólach, wydała w końcu pierwszą (w tym składzie), bardzo długo oczekiwaną przez wszystkich płytę o bardzo wdzięcznym tytule "Biało-Czarna". I najlepsza wiadomością na temat tej płyty jest chyba to, że wplatając utwory z tego krążka pomiędzy stary, rozegrany set, kawałki te zyskują jeszcze bardziej na plus. Co nie znaczy, że płyta sama w sobie jest zła, ale wystarczy na żywo posłuchać takich kawałków jak "Maryja Omen" czy "Z boskim zyskiem" by przekonać się, że przeplatając je z takimi szlagierami jak "Delirium Tremens", "Głos z ciemności" czy "Łza dla Cieniów Minionych" jeszcze bardziej zyskują one na mocy i przebojowości. A to bardzo dobry objaw.
Poza tym samo przyjęcie i ciągłe skandowanie imienia Kostrzewskiego było czymś zdecydowanie niesamowitym i jednocześnie świadczącym o oddaniu fanów i pozycji jaką ten człowiek ciągle posiada w świecie polskiego ciężkiego grania. I na którą niewątpliwie zasługuje. I nieważne czy osoba krzycząca w tym momencie miała 15 czy 35 lat. Tak samo jak na zachodzie Iron Maiden czy Metallica jednoczą pokolenia, tak samo u nas robi to Kat z Kostrzewskim. I był to widok zaiste niesamowity.
Czy żałuję, że tak późno? No, może troszkę. Ale to nie zmienia faktu, że historie zespołów bywają przewrotne. Wydaje się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i nagle rozpad nie wiadomo z jakiego powodu (dopóki nie jest się w samym centrum zdarzeń i nie zna się szczegółów; co spotkało w tym roku choćby panów z Nevermore i było jak grom z jasnego nieba). Mam jednak nadzieję, że Roman i spółka tak łatwo się nie poddadzą i pociągną jeszcze trochę ten cyrk. A, że jak już pisałem historie zespołów bywają przewrotne i kto wie co przyszłość w tej materii przyniesie…Może w końcu obudzi się też drugi (pierwszy?) Kat i nagra jakąś konkretną płytę. Na tą chwilę pozostaje się cieszyć z tego co jest, a na inne dywagacje jeszcze przyjdzie czas.
Krzysztof Kukawka