Steven Wilson - 20.10.2011 - Poznań
Tak jakoś się składa, że Steven Wilson i jego Porupine Tree, odkąd pamiętam, kojarzą mi się bardzo sentymentalnie i zawsze odciskali swoje piętno na dość przełomowych aspektach mojego życia. I, co ciekawe, wcale nie byli nigdy jakąś bardzo ważną formacją w kształtowaniu mojej muzycznej osobowości. Jest jednak coś, co sprawia, że słuchając twórczości, która wychodzi spod ręki Wilsona, można się poczuć naprawdę wyjątkowo.
A tego dnia wyjątkowo zrobiło się także z innego powodu. Otóż, poznański przystanek Stevena Wilsona, jak później sam artysta przyznał, był pierwszym na tej trasie i w ogóle jeśli chodzi o obcowanie ze solową muzyką lidera m.in. Porcupine Tree w kontekście prezentowania jej na żywo. I chwała, że prócz krakowskiego występu zdecydowano się na dołożenie jeszcze jednego koncertu w Poznaniu.
Już po przekroczeniu progu klubu dało się wyczuć atmosferę oczekiwania. Z sali koncertowej dało się słyszeć niepokojące dźwięki i towarzysząca im aura niepewności. Scenę dość szczelnie zakrywała kurtyna, na której rozlewało się światło z projektora. Przedstawiało ono obraz iście sielankowy - morze, niewielkie fale, piaszczysta plaża. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wiadomo skąd i kiedy pojawiła się na tym pejzażu postać, którą w sumie dość trudno było zidentyfikować, ale jedno było pewne - z każdą sekundą była ona coraz bliżej i bliżej, wydawało się w pewnej chwili, że zaraz opuści ona nadmorski klimat i stanie oko w oko w polską publicznością.
I wtedy wszystko się zaczęło. Do basu i perkusji zaczęły po kolei dołączać kolejne instrumenty, aż w końcu na scenie pojawił się "Główny Sprawca" tego całego zamieszania. Początkowo za wielką kurtyną zespół prezentował się dość niewyraźnie (oczywiście nie biorę tu pod uwagę walorów muzycznych), ale z drugiej strony było to dość ciekawe posunięcie, które bardzo dobrze współgrało z pojawiającymi się powoli wizualizacjami, skądinąd bardzo podobnymi do tych jakie zwykły nam serwować koncerty Porcupine Tree. Poza tym byłem święcie przekonany, że taki stan rzeczy muzyków oddzielonych od publiczności wiszącym materiałem będzie trwał do samego końca, jednak Wilson, ku mojej i chyba nie tylko uciesze, po kilku numerach zweryfikował mój pogląd w tej sprawie i od tej chwili można już było pełnymi garściami czerpać z tego, co działo się na scenie.
Przy tego typu projekcie grzechem byłoby nie wspomnieć o poszczególnych muzykach, którzy wzięli udział w całym przedsięwzięciu. Poczynając od lewej strony patrząc na scenę - prawie cały czas uśmiechnięty i zadowolony z całego obrotu koncertu basista Nick Beggs. To co wyprawiał on z basem, a także ze stickiem to prawdziwe mistrzostwo świata. A jeśli już mowa o mistrzostwie świata, to myślę, że wszystkim zapaleńcom muzycznym (nie tylko gitarowym) nie jest obca postać perkusisty Marco Minnemanna. Tego wieczoru po raz kolejny potwierdził on, że bezapelacyjnie należy do absolutnej czołówki tego instrumentu. Zresztą, nie ma się co czarować, każda postać biorąca udział w projekcie Stevena Wilsona jest muzykiem ponadprzeciętnym. Całości dopełnili klawiszowiec Gary Husband, saksofonista Theo Travis oraz gitarzysta Aziz Ibrahim, którzy podczas tego występu także mieli swoje pięć minut i mogli pochwalić się swoimi nieprzeciętnymi umiejętnościami. Z racji moich osobistych zapatrywań co do instrumentu, najbardziej oczywiście w pamięci zapadł mi Ibrahim, którego specyficzna gra i oryginalne gitary (szczególnie świecące znaczniki na gryfie) mogły się podobać. No i nie sposób też wspomnieć o samym Wilsonie, który tego dnia nie tylko grał na rozmaitych gitarach i śpiewał, ale także grał na pianinie, a na bis zaprezentował się publiczności w…masce gazowej, co było dość interesującym widokiem. Poza tym jak zwykle prowadził całą konferansjerkę, dziękował publiczności w naszym rodzimym języku, a także starał się opowiedzieć trochę o projekcie i zadać kilka ciekawych pytań (w tym jedno konkursowe dotyczące wiszącej kurtyny i ilości osób, które myślały, że utrzyma się ona do końca występu).
No i wspomniane wyżej wizualizacje - niektóre spokojne i sielankowe, inne gwałtowne, wręcz brutalne i bardzo żywe. Niewątpliwie dodawały smaczku utworom i pozwalały lepiej zobrazować to, co działo się w danej kompozycji. I dlatego celowo nie przytoczyłem w tej relacji konkretnych nazw utworów. Całą setlistę można bez problemu znaleźć w sieci. A według mnie w muzyce Stevena Wilosna (jakikolwiek to jego projekt czy zespół by to był) chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi przede wszystkim o emocje, odczucia, pasję i głód muzyczny. I to jest właśnie wyjątkowe. Nazwy utworów grają tu zdecydowanie drugie skrzypce, a liczy się chłonięcie każdego pojedynczego dźwięku, które po połączeniu zabierają człowieka w niezwykła podróż. Podróż, z której nigdy nie chce się wracać.
Krzysztof Kukawka