Coma - 28.10.2011 - Katowice
Popularność Comy jest socjologicznym fenomenem niezależnie od płci, wieku i subkultury. Do MegaClubu wybraliśmy się z obawą o formę zespołu (co jest wynikiem przeczytanych wcześniej relacji) oraz o ilość ludzi na miejscu. Jeśli na Behemoth było 1500 osób, to ciekawe czy na Comie niebezpiecznie zbliżyliśmy się do tej oszałamiającej ilości. Mogę jedynie spekulować, ale kolejka przed klubem na piętnaście minut przed planowanym startem koncertu liczyła spokojnie ze 150-200 osób, a w środku aż po sam koniec pierwszego baru, nie było gdzie stanąć.
Jednakowoż, jakoś przecisnęliśmy się przez lożę i dosłownie "kątem oka" widzieliśmy to, co dzieje się na scenie. Analiz tłumu - niekoniecznie nastolatek, nie podejmuję się, ale za to warto poświęcić kilka słów na produkcję sceny. Za zestawem perkusyjnym Adama Marszałkowskiego wielka ściana świateł, dostosowujących się odpowiednio do granego kawałka (każda z lampek tworzyła element wizualizacji - to alfabetu, napisu "Pić" czy pływającej łodzi). Z boku czerwone bannery z twarzami muzyków, z frontu dodatkowe - oczywiście czerwone, oświetlenie, a nad głowami, znane już z talent show "iksy" wykorzystywane dla podkreślenia trafności zapowiedzi utworu, bądź jako element czysto humorystyczny.
Coma pojawiła się na scenie z opóźnieniem. To nie nowość, ale fani zespołu z pewnością im to raz po raz wybaczają. Ja niekoniecznie, bo zaduch w jakim przyszło nam stać był nie do zniesienia, a prawdę mówiąc im krócej przebywam (jako astmatyk) w takim pomieszczeniu - tym lepiej. Przemilczam palenie papierosów na tak zatłoczonej sali… Ale ja nie o tym miałem. Jak dowiedziałem się przed koncertem, Coma najpierw miała zagrać cały nowy album. I to jest bardzo dobrym posunięciem. Przed gigiem tylko raz przesłuchałem nowe dzieło, więc byłem ciekaw jak to wypada live. I tutaj niespodzianka - jest co najmniej dobrze, i mimo mocno zróżnicowanego (co nie oznacza dobrego) materiału, dwanaście zagranych po sobie kompozycji daje radę - ale wyłącznie jako spójna - przynajmniej na koncertach, całość.
Jest jednak coś, co tą magiczną atmosferę, tak (rzekomo) niepowtarzalną (i takim mianem określaną przez Piotra Roguckiego) sukcesywnie niweczyło. Począwszy od naprawdę szczątkowego kontaktu z tłumem (przy okazji, brawa i szacunek za wykonanie ogromnej flagi Coma), przez SŁABE brzmienie (gdzie WOKAL?!) a na momentami bardzo zobojętniałej publiczności, kończąc. Zaskakujące, że ludzie już znali teksty z nowego albumu, ale równie mocno frapujące, że Ci starsi fani Comy - może nie tak ślepo zapatrzeni w zespół, mieli, bardzo kolokwialnie i brzydko mówiąc - wyjebane. Tu pozdrawiam chłopaka, który przez literalnie cały czas prezentowania nowego albumu - stał tyłem do sceny, wpatrując się w ścianę. What the fuck?
Zaczęli nostalgicznie, przejmująco, jak mówił Piotr - bo to my dzisiaj upuścimy dla Was trochę krwi. Prawdą to nie było, ale "0Rh+" w roli otwieracza sprawdza się znakomicie. To jeden z niewielu utworów (razem z przewrotną "Deszczową piosenką" - brawa za łódkę ze świateł), mocarną "Angelą" (skojarzenia z "Transfuzją"?) czy radiowym "Na Pół" od samego początku robi dobre wrażenie. Skrupulatnie budowany nastrój ewidentnie psuł brak głosu Piotra (z racji na światła i makijaż, trudno było zauważyć czy w ogóle śpiewa) oraz piski sprzęgających gitar (nie pierwszy i ostatni raz zresztą). Sound z każdym utworem nieco się poprawiał, ale do pełni szczęścia było daleko. Wina to między innymi braku triggerów na bębnach, co było wyraźnie odczuwalne w szybszych partiach. Lubię zarówno naturalne brzmienie, ale koncertu bez triggeru na stopie sobie po prostu nie wyobrażam.
Po godzinie z Comą przyszedł czas na przerwę. Pauza pomiędzy jedną z trzech zapowiedzianych odsłon (a może nawet aktów!) koncertu Comy w MegaClubie, okazała się być przerywnikiem muzycznym. Ale, gość specjalny, zaproszony na piętnaście - a jak się okazało, nieco ponad dwadzieścia minut, nie mógł się mieścić nawet w kategorii żartu. Bo jak nazwać weselnika z klawiszami i zestawem hitów do tancbudy? Po kwadransie z "Cantare" czy "Zatańczysz ze mną jeszcze raz", przyszedł czas na…. A jakże! "Jesteś Szalona". Włos się jeżył, i cała ta powaga i rzekoma atmosfera niczym ten przysłowiowy czar - prysła. Męczarnie dla uszu i oczu wykorzystałem na to by przewietrzyć się na zewnątrz.
I rzeczywiście, przewietrzyłem się. A ostatni raz w pysk pod MegaClubem dostałem jak mnie pamięć nie myli, pięć lat temu i przynajmniej nikt mnie nie okradł. Akt pierwszy był ostatnim.
Czerwony album:
0Rh+
Białe krowy
Na pół
La Mala educacion
Angela
Deszczowa piosenka
Gwiazdozbiory
Los cebula i krokodyle łzy
W chorym sadzie
Woda leży pod powierzchnią
Rudy
Jutro
Grzegorz "Chain" Pindor