Melvins - 15.10.2011 - Wrocław

Relacje

Piętnasty października okazał się dniem, na który czekać musieli wszelakiej maści miłośnicy sludge’u, post-grunge’u, czy po prostu kultowej kapeli The Melvins. Działająca już ponad 20 lat grupa nigdy nie miała okazji odwiedzić Polski.

Wielu osobom wydawało się wręcz niewiarygodne dożyć ich koncertu w naszym kraju. Tymczasem jednak miłą niespodziankę sprawiła wszystkim agencja PW Events ściągając Melvinsów do wrocławskiego Firleja. Bez supportów, bez żadnych specjalnych dodatków zespół wszedł na scenę kilkanaście minut po godzinie dwudziestej i dał taki show, że półtorej godziny minęło wszystkim szybciej, niż by mogło się wydawać. Amerykanie z zasady nie grają bisów, o czym jednak nie wszyscy wiedzieli, albo wiedzieć nie chcieli. Skandowanie nazwy kapeli niosło się echem po Firleju, dopóki nie włączono świateł nad publicznością dając tym samym znak, że ten gig naprawdę już się skończył.

Nie wydaje mi się, żeby ktoś wyszedł nieusatysfakcjonowany. Setlista zahaczała zarówno o nowości (między innymi idealne na koncert "Water Glass" z ostatniej pełnowymiarowej płyty, czy "Talking Horse"), jak i o stare hity w rodzaju nieśmiertelnego "Lizzy", tudzież wieńczącego zabawę "The Bit". Osobiście zabrakło mi "Honey Bucket" i "Night Goat", ale szybko o tym zapomniałem słysząc ulubiony "History of a Bad Men". Jednym słowem - było w czym wybierać jeśli chodzi o utwory, których w konsekwencji zespół zagrał dziewiętnaście.

Było także na co popatrzeć. Czupryna Buzza Osbourne’a już sama z siebie otoczona jest kultem i każdy mógł się przekonać, jak dumnie prezentuje się ona na scenie (mimo, że scena w Firleju jest dosyć niska). Jeśli chodzi zaś o słynne dwa zestawy perkusyjne, mam wrażenie, że część fanów zastanawiała się, jak to faktycznie będzie współgrać na żywo. Tymczasem można spokojnie podpisać się pod stwierdzeniem, że duet Crover-Willis kradnie cały show reszcie muzyków. To, co wyczyniają obaj panowie za swoimi zestawami nie raz pozwalało zapomnieć o tym, że zespół liczy sobie jeszcze dwóch muzyków. Dodając do tego fakt, iż wszyscy członkowie Melvinsów odpowiedzialni byli za wokale, wrażenie uczestnictwa w koncercie zespołu liczącego sobie przynajmniej siedem osób było całkiem wyraźne.


Kiedy zaczynali od utworu "Lysol", a potem pociągnęli dalej wspomnianym już "Water Glass", byłem pewien, że otrzymam powtórkę z czerwcowego występu na Hellfeście. Miło jednak było przekonać się, że są jeszcze bandy, po których można się spodziewać wszystkiego, i których każdy koncert zawsze daje coś więcej niż poprzedni. Jeśli przyjrzeć się setlistom Melvinsów z tej trasy, od razu widać, ze zespół nie czuje potrzeby grania wciąż tych samych utworów. Można  pomyśleć w takim razie, ze skoro zawitali do nas pierwszy raz, mogli przygotować zestaw utworów ‘pod’ pierwszy i jedyny w końcu koncert w Polsce. Dobrze jednak, ze tak się nie stało, mogliśmy bowiem zaobserwować ekipę już rozpędzoną i traktującą publikę (która swoją drogą dała z siebie znacznie więcej niż przypuszczałem) bez zbędnych przywilejów.

Jedyna sprawa, do której mógłbym się przyczepić (gdybym miał pieniądze) był bardzo ubogi merch wystawiony przez kapelę. Z tego co pamiętam dostępne były dwa rodzaje koszulek i ultra-wypasiona edycja winylowa za 600 zł. Zerkając na bardzo bogatą dyskografię Melvinsów przyznaję, że spodziewałem się czegoś więcej. Przypominając sobie jednak mądre zdanie mówiące o tym, że nie można mieć wszystkiego (z tego co pamiętam brzmi ono właśnie tak - "nie można mieć wszystkiego"), skierowałem swoją nienawiść na zupełnie inny tor (o którym wzmianka w PS). 

Poza sprawą z merchem (na który też nie każdy zwraca uwagę, zwłaszcza w Polsce) muszę i chcę przyznać, że wizyta Melvinsów w naszym kraju zdecydowanie zapisze się na stałe w koncertowych wydarzeniach roku 2011. Pomijając muzyczną oryginalność, jaką prezentują, mieliśmy okazję zobaczyć w końcu na scenie pierwszą główną inspirację znanego tu i ówdzie Kurta Cobaina. Dokładnie, nadal mowa o Melvins. Żeby nie przedłużać - kto nie był a chciał - musi żałować.


Piotr Rutkowski

Ps. Dziękuję kibicom bliżej mi nieznanej drużyny, których nadpobudliwe zachowanie spowodowało opóźnienie naszego pociągu do Wrocławia o trzy i pół godziny i spóźnienie się na pierwszy kawałek Melvinsów ;]