Rawa Blues Festival - 8.10.2011 - Katowice
Rawa Blues przez lata utrzymywała wysoki poziom. Niewiele festiwali zdołało powtórzyć sukcesy Rawy z lat 90’tych i to zarówno pod względem artystycznym jak i organizacyjnym. Niestety, w ostatnim czasie ten kultowy festiwal coraz częściej traktowany był jako miejsce sentymentalnych spotkań fanów bluesa. Przyczyniła się do tego słabnąca jakość zapraszanych gwiazd i liche nagłośnienie. W tym roku Rawa Blues zaskoczyła wszystkich.
Tradycyjnie festiwal został podzielony na dwie części. Mała scena, mieszcząca się w korytarzu katowickiego Spodka, wystartowała o godz. 11.00 wraz z początkiem koncertu Cotton Wing. Zespół uznawany przez niektórych za czarnego konia małej sceny nie miał szans jednak dotrzeć do większego grona słuchaczy, gdyż dopiero po południu "Spodek" zaczął się zapełniać. Zdaniem większości słuchaczy Wolna Sobota zasłużyła na laur zwycięzcy. Do moich faworytów należały jeszcze takie zespoły, jak: L’Orange Elektrique, Crossroads i Juicy Band. Ich występy można było jednak potraktować bardzo poglądowo, akustyk małej sceny w tym roku wykazał się bowiem skrajnym brakiem profesjonalizmu. Porażająca ilość decybeli płynących ze sceny uniemożliwiała jakiekolwiek wrażenia estetyczne.
Duża scena do momentu występu gwiazd również nie popisała się dobrym nagłośnieniem, choć było lepiej, niż w poprzednich latach. W takich warunkach najlepiej odnajdywali się akustyczni wykonawcy, którzy zresztą w tym roku pojawili się w zaskakująco dużej ilości. Na ich tle wyróżniał się Romek Puchowski i Silesian Little Band. Ten pierwszy z powodu opóźnień czasowych zagrał zaledwie trzy kawałki, ale były one znakomitym przedstawieniem osobowości muzycznej Romka. Muzyk świetnie zaprezentował się w odważnym repertuarze z pogranicza tradycyjnego bluesa akustycznego, awangardy, psychodelii i hip - hopu. Silesian Little Band to nowy projekt przebojowego wokalisty, Bartka Przytuły. Prezentowany przez zespół zestaw swingowo - bluesowych przeróbek znanych coverów szybko zaczyna być uzupełniany przez autorski repertuar, co dobrze rokuje. Złego słowa nie można też powiedzieć o The Moongang. To jedna z największych polskich rewelacji i dobrze było po raz kolejny zobaczyć profesjonalny występ bezbłędnie łączący konwencje rhythm & bluesa oraz jazzu. Mniejsze wrażenie wywarł sprawny, choć jedynie poprawny koncert Johny Coyote, a także mało ambitny i dość oklepany stylistycznie repertuar Hilary Thavis.
Koncert gwiazd jak zwykle rozpoczął Irek Dudek, w tym roku dla odmiany jako Shakin’ Dudi. Prezentując utwory z nowej płyty oraz stare przeboje porwał publiczność i udowodnił po raz kolejny, że nieskromny udział wśród występujących na festiwalu gwiazd (nie wszyscy muzykujący organizatorzy korzystają z takiej możliwości) należy mu się jak mało komu. Zauważalna w tym roku okazała się również poprawa nagłośnienia dużej sceny, o czym wspominałem wcześniej. O ile jednak wcześniejsze koncerty posiadały pewne mankamenty odsłuchowe, to już gwiazdy wieczoru brzmiały bardzo dobrze.
Pierwszą z zaproszonych gwiazd zagranicznych okazał się C.J. Chenier & Red Hot Louisiana Band. Artysta z powodzeniem odnajdował się w stylu zydeco, a sprawny zespół dbał o znakomitą oprawę instrumentalną. Akordeon na festiwalach bluesowych to wciąż rzadkość i świetnie, że ma on szansę zaistnieć właśnie dzięki takim świrom muzycznym, jak C. J. Chenier, któremu profesjonalizmu wykonania odmówić nie sposób. Jedyne, do czego można się doczepić, to monotonny repertuar, ale z doświadczenia wiem, że zespołowi udało się z tego gatunku wycisnąć chyba wszystko.
Rewelacją i zaskoczeniem tegorocznej Rawy była Marcia Ball. Trzeba przyznać, że wielu nie nastawiało się szczególnie na jej występ. Białych, dobrze śpiewających pianistek na kontynencie amerykańskim jest sporo i ich obecność na dużych festiwalach nikogo nie dziwi. Nikt tez nie spodziewał się, że druga z zaproszonych gwiazd o mało znanym nazwisku rozniesie halę "Spodka". Marcia Ball może nie powalała na kolana skalą głosu (choć w swoich rejestrach odnajdowała się wyśmienicie), ale pianistką okazała się wybitną. Wręcz niedościgniony poziom instrumentalny reprezentował cały zespół. Peany można było wznosić nad grą perkusisty, jednego z najlepszych, jakich słyszałem w ciągu ostatnich kilku lat. Gitarzysta jawił się jako mistrz stylowego grania, już nie mówiąc o świetnym basiście, którego niestety trochę przytłumili akustycy.
Po Marci Ball sceną zawładnął Corey Harris, zaliczany do najwybitniejszych przedstawicieli akustycznego bluesa. Harris jest też jednym z niewielu nosicieli tradycji zachodnio - afrykańskiej muzyki, która stoi u podstaw bluesa. Muzyk ten wyłącznie wspomagając się gitarą akustyczną zaprezentował genialny poziom artystyczny, tworząc kameralny spektakl dla wybrednych smakoszy. Bez wątpienia w tradycyjnym bluesie jest on mistrzem, ale według mnie największą perłą tego występu były afrykańskie motywy, które wielu zapamięta z pewnością do końca życia. To chyba jeden z najważniejszych, choć dość krótkich (zaledwie 40 minut) koncertów w historii całej Rawy Blues. Po takich przeżyciach koncert Lil' Ed & The Blues Imperials wydał się jedynie zadowalający. Wpływ na to pewnie miał też fakt, że, nie ukrywajmy, coraz więcej wykonawców jego pokroju występuje co roku na mniejszych i większych festiwalach bluesowych.
Tegoroczna edycja Rawy Blues to także jubileusz legendarnej wytwórni Alligator Records, z której nierzadko (także w tym roku) wykonawcy występowali na scenie "Spodka". W związku z tym jej założyciel i dyrektor, Bruce Iglauer przyjął zaproszenie i postanowił osobiście opowiedzieć polskim fanom o powstaniu działającej 40 lat wytwórni. Kolejnym akcentem związanym z "Alligatorem" było niezapomniane jam-session wszystkich gwiazd 31. edycji Rawy Blues, które było zwieńczeniem koncertu Lil’ Eda. Po koncertach w Spodku najwytrwalsi udali się do jednego z czterech klubów (dodatkową opcją był również hotel Novotel), gdzie odbyły się całonocne jam-session z udziałem zaproszonych wykonawców i amatorów bluesa.
Rawa Blues pokazała w tym roku dużą klasę. Ilość niedociągnięć wciąż jest wystarczająca, by zwracać na nie uwagę, ale po raz pierwszy od wielu lat nie wpłynęły one znacząco na ogólny obraz imprezy. Poprawa nagłośnienia na dużej scenie, działające do oporu (choć nadal bardzo skromne) zaplecze gastronomiczne i duża ilość wspomagających całonocnymi jamami klubów stanowi zauważalne zmiany poprawiające wizerunek Rawy. Jeśli dodamy do tego rewelacyjny zestaw artystów, uzyskamy wynik dzięki któremu Rawa Blues w glorii powróciła do grona najbardziej wartościowych festiwali bluesowych w Polsce.
Kuba Chmiel