In Flames - 5.10.2011 - Kraków

Relacje

Na dwa dni przed koncertem nie byłem pewien czy w ogóle pojadę, a jeśli nawet, to samotnie. Jak się jednak okazało, bielsko-katowicka załoga nie odpuszcza dobrych gigów i w skromnej, ale z czasem powiększającej się ekipie. wspólnie pojechaliśmy do krakowskiego Studia.

W klubie pojawiło się tysiąc a może nawet więcej metalowej braci, zaangażowanej w koncert gwiazdy wieczoru od pierwszej minuty po obsuwie. Także, jeśli ktoś chciał moshować - to to robił, ściany śmierci? Owszem. Dokładnie na ‘’Ropes’’ oraz ‘’Cloud Connected’’. Crowd surfing? Jak najbardziej - niemal przez cały gig. Przed startem show In Flames ulokowaliśmy się z lewej strony sceny, tuż obok konsolety obsługiwanej - uwaga - przez piękną blondynę. Pierwszy raz widziałem by kobieta kręciła gałkami - i bynajmniej bez podtekstów. Sound kreowany przez (chyba) Szwedkę lub Brytyjkę, dał radę, a sądząc po jej minie przed koncertem, może nie była zestresowana, ale piętnastominutowa obsuwa w jej przypadku wydaje się być rzadkością. A co do brzmienia, jestem kontent i chylę czoła przed pracą tej urodziwej pani. Nie wiem jak na ‘’trybunach’’ i ‘’schodach’’, ale nawet w środku młyna - a co najciekawsze w drugim lub trzecim rzędzie (w którym to znalazłem się jeszcze w trakcie ‘’All For Me’’) wyraźnie słyszałem sola, modulowany głos Fridena, a co najważniejsze całe bębny.

Osobiście najlepiej bawiłem się w czasie nieśmiertelnego ‘’Only For The Weak’’ (ktoś nie skakał?!) i wieńczącego występ ‘’Take This Life’’. "Insipid 2000" wypadło z setlisty, a świeżo dodane do koncertowego arsenału, mocno odbiegające od metalowego grania - ‘’Liberation’’ było chwilą spokoju, a może nawet koncertowych przemyśleń odnośnie tego, jak Polacy traktują inną niż czysto metalową twórczość. Podobnież ‘’Come Clarity’’, ale tutaj obyło się bez pogo, a za to z konkretnym sing a longiem. Swoją drogą Anders (wybitnie szczęśliwy tego wieczoru) chętnie i często dawał się wykazać setkom fanów. Z pozytywnych akcentów, wartych odnotowania nie tylko ze względu na dziennikarskie obowiązki, jest fakt, iż multum oddanych zwolenników grupy przyniosło ze sobą flagi, a jedna z nich, z tekstem z ‘’Take This Life’’, zawisła na zestawie perkusyjnym Daniela Svennsona. Ponadto fani przygotowali liczne karteczki ze starym/nowym logo zespołu z napisem ‘’Behind Space’’. Niestety ta akcja nie przyniosła zamierzonego rezultatu, podobnie jak wołanie o ‘’Clayman’’ czy ‘’My Sweet Shadow’’ (gdybym wiedział, że jest na to choćby cień szansy, to pewnie darłbym się w niebogłosy).

Jeśli ktoś oczekiwał tylko wrażeń muzycznych - rozczarował się. I to pozytywnie! Anders co rusz zagadywał do ochroniarzy firmy Hektor, dziękując im za profesjonalną obsługę, a koniec końców, od jednego z ‘’Hectorów’’, pożyczył telefon komórkowy - mówiąc przy tym żartobliwie, że sam ma takich pięć, by nakręcić publiczność oraz zespół. Nasz polski Hector ochoczo wdał się w dyskusje z Andersem i wykonywał polecenia. Tylko czekać na wideo w serwisie Youtube.

Setlista:

Sounds of Playground Fading
Deliver Us
All for Me
Trigger
Alias
Colony
Swim
The Hive
The Quiet Place
Where the Dead Ships Dwell
Fear Is the Weakness
Come Clarity
Ropes
Darker Times
Liberation
Only for the Weak
Delight and Angers
Cloud Connected
Mirrors Truth
Take This Life

Zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów w tym roku. A w całym moim życiu, jeden z lepszych - bo wreszcie zobaczyłem zespół, na którym praktycznie się wychowałem. Szkoda tylko, że dobór utworów jest mocno rozczarowujący, ale z drugiej strony, gdyby tak grali (jeszcze) więcej z (przykładowo) ‘’A Sense of Purpose’’ byłbym załamany. Również tak liczna reprezentacja nowego albumu (8 kawałków!) to kolejna niespodzianka, ponieważ o ile pamiętam "Come Clarity’’ miało znacznie uboższą promocję - a to dziwne, bo nie dość, że to najlepszy album w dorobku In Flames po ‘’Reroute to Remain’’ (w nowym millenium), to jeszcze wybitnie koncertowy.

Po cichu liczę na to, że z brodaczami z In Flames zobaczymy się za rok - a może prędzej!

Grzegorz ‘’Chain’’ Pindor

 

Zdaniem Krzysztofa Kukawki

 


Droga do Krakowa, odkąd pamiętam, nigdy nie kojarzyła mi się zbyt dobrze. A powód zasadniczo był zawsze jeden - "przeboje" w drodze do stolicy Małopolski. Tym razem nie było inaczej. Ledwo opuściwszy rodzime strony drogę po raz kolejny zablokował poważny wypadek. Fatum czy zrządzenie losu? Nie wiem. Grunt, że właściwie zdążyłem dojechać na miejsce, szybko odłożyć plecak i dosłownie wbiec do krakowskiego klubu Studio, gdzie właśnie na scenę wkraczał pierwszy zespół. To jednak nie były jedyne atrakcje tego wieczoru.

Po raz ostatni miałem okazję widzieć Szwedów w 2009 roku. Jednak był to występ o tyle nieszczęśliwy, że odbył się bez przebywającego już wówczas na odwyku gitarzysty Jespera Strömblada. Do dziś pamiętam jak solówki brzmiały wtedy nijako bez podkładu drugiej gitary. Także tym bardziej na tegoroczny występ ostrzyłem sobie zęby. W końcu pełen koncertowy skład no i oczywiście ciekawość jak nowy wiosłowy, Niclas Engelin, wpasował się w zespół.

Na pierwszy ogień na scenie pojawili się Czesi z X-Core. Nigdy w życiu o nich nie słyszałem, ale po pierwszych dźwiękach stwierdziłem (i sądząc po reakcjach otoczenia - nie tylko ja), że to co prezentują nasi południowi sąsiedzi wcale nie jest złe. Bardzo przyzwoite mocne i zwarte granie, czasami bardzo przypominające (przynajmniej mnie) inny szwedzki doskonały band, a mianowicie Soilwork. In minus jedynie może trochę fałszujący podczas śpiewu basista.

Niestety, nie mogę już tyle dobrego powiedzieć o słoweńskiej Noctiferii. Najprościej rzecz ujmując już od pierwszych dźwięków jakoś do mnie nie trafili. Utwory w większości po kilkunastu minutach zaczęły mi się zlewać, a kilka ciekawych smaczków, gitarowych zagrywek czy harmonii nie jest niestety w stanie uratować całości. Tak więc po dwóch pierwszych numerach postanowiłem się oddalić i pokrzepić moje zaschnięte gardło przysłuchując się dokonaniom Słoweńców z oddali. Publiczność pod sceną jednak zdawała się bawić całkiem dobrze, więc może jestem zbytnim malkontentem, albo starałem się szukać dziury w całym? Któż to wie.

Od początku nie wierzyłem w zapowiedzi, że In Flames dadzą ponad dwugodzinny koncert. Zresztą, kogo to interesowało w chwili, kiedy stoi się pod sceną w gorączkowym oczekiwaniu na tak znakomity zespół. Co prawda, nie wszystkim podobała się i nadal podoba ewolucja muzyczna Szwedów, ale ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy, nie negując jednocześnie takich tytułów jak "The Jester Race" pomimo dość dużej przepaści, jaka dzieli ten krążek od współczesnych dokonań Andersa Fridena i spółki

Rozpoczęli od tytułowego utworu z najnowszego krążka "Sounds Of A Playground Fading". Zresztą, mało kto się spodziewał, że będzie inaczej niż w ten sposób, że lwią część koncertu będą stanowiły kawałki właśnie z najnowszego albumu Szwedów. W końcu ta trasa ma właśnie na celu jego promocję. Zespół jednak starał się stanąć na głowie i choć po części zadowolić każdego jeśli chodzi o twórczość z przeszłości. I tak, oprócz sztandarowych singli w postaci "Trigger", "The Quiet Place", "Cloud Connected", "The Mirror’s Truth" czy "Come Clarity" można było tego wieczoru usłyszeć także dwa numery z albumu "Clayman", a także po jednym z "Colony" i "Whoracle". Jednak mam wrażenie, że jakikolwiek byłoby to set, publiczność i tak byłaby wniebowzięta. Dlaczego? Ponieważ In Flames to zespół zaangażowany koncertowo, od którego bije niesamowita moc i którego utwory doskonale sprawdzają się na scenie. I nie inaczej było w Krakowie. Poza tym, wokalista Anders Friden był tego wieczoru w bardzo dobrym humorze, często rozmawiał z polską publicznością, prawił komplementy i nie mógł się nadziwić owacji jaką co jakiś zgotowywali zespołowi polscy fani. Polska flaga szybko wylądowała na centralach perkusisty Daniela Svenssona, a po krótkiej chwili Friden postanowił niecodziennie zadedykować jeden z kawałków ochronie z firmy Hektor, która tego dnia czuwała nad bezpieczeństwem imprezy. Co ciekawe, wokalista postanowił zaprosić jednego z ochroniarzy na scenę i nakręcił wspólnie z nim krótki filmik obrazujący to, co wówczas działo się w klubie Studio, jednocześnie zapowiadając, że chce to wkrótce zobaczyć na YouTube. Muszę powiedzieć, że dość niespodziewana scenka rodzajowa. I tak, dwadzieścia utworów przeleciało niczym tegoroczne wakacje. Zresztą, nie od dziś twierdzę, że w tak dobrych akustycznie i nie tylko miejscach jak klub Studio, czas płynie niesamowicie szybko. Po raz kolejny się nie zawiodłem jeśli chodzi o miejsce imprezy.

A In Flames? Zdecydowanie wypadli lepiej niż dwa lata temu. Nareszcie znów w pełnym składzie i w pełni sił. Nawet można powiedzieć, że nowy gitarzysta, Niclas Engelin, naprawdę dobrze wpasował się w zespół. Uśmiechnięty, zadowolony, paradujący w polskiej fladze na plecach niczym superbohater, co skwitowano wielkim śmiechem i aplauzem.

Dla Szwedów to bardzo ważny czas, ponieważ po wielu przebojach i wybojach albumem "Sounds Of A Playground Fading" odrodzili się niejako jak feniks z popiołów i znów kierują się w stronę szczytów. I życzę im tego, aby ta droga była jak najmniej kręta i bogate w muzycznie i fantastyczne postoje.

Setlista:
1. Sounds of a Playground Fading
2. Deliver Us
3. All for Me
4. Trigger
5. Alias
6. Colony
7. Swim
8. The Hive
9. The Quiet Place
10. Where the Dead Ships Dwell
11. Fear Is the Weakness
12. Come Clarity
13. Ropes
14. Darker Times
15. Liberation
16. Only for the Weak
17. Delight and Angers
18. Cloud Connected
19. The Mirror's Truth
20. Take This Life

Krzysztof Kukawka