Rock In Summer (Deftones) - 16.08.2011 - Warszawa

Relacje

Trzecia odsłona Rock In Summer za nami. A że przez wielu bardzo, ale to bardzo wyczekiwana, wiadomo było nie od dziś. Druga część przyniosła Paramore, ale we wtorek, 16 sierpnia Anno Domini 2011 każdy żył już całkiem czym innym. Bo w Polsce zdarza się to najwidoczniej raz na dwadzieścia trzy lata, aby formacja Deftones w końcu zawitała w nasze skromne progi. Przypadek czy jakaś zawile uknuta teoria spiskowa? I cała impreza w amfiteatrze? Pewnie wielu pukało się w czoło, że zamiast jakiejś hali postawiono na imprezę "semipiknikową". Czy słusznie?

Ja od samego początku nie bardzo byłem przekonany do miejsca odbycia się tego minifestiwalu. A jak zobaczyłem, że pod sceną wyłożona jest zwyczajna kostka brukowa, od razu pomyślałem sobie o tych wszystkich, którym przyjdzie się zetknąć z tym podłożem podczas późniejszej zabawy (a zważywszy na gwiazdę wieczoru było to bardzo prawdopodobne - a jeszcze bardziej prawdopodobne było to, że i ja mogę znaleźć się wśród nich). Od razu odegnałem od siebie tę myśl i postanowiłem wygodnie usiąść przed amfiteatralną sceną oczekując na pierwszy zespół tego wieczoru - warszawiaków z Tides From Nebula. Gdy panowie wyszli na scenę, słonko jeszcze było dość wysoko na niebie, a pod sceną krążyła zaledwie garstka ludzi, która już w tym momencie postanowiła sobie zarezerwować lepsze miejsce przed kolejnymi mającymi wystąpić zespołami. W czasie swojego setu muzycy, co ciekawe skupili się bardziej na twórczości ze swojego debiutanckiego albumu "Aura". Czyżby wobec tego rzeczywiście przyjęcie tegorocznego "Earthshine" nie było takie, jak by sobie tego chłopacy życzyli? Starałem się nie wnikać i delektować bardzo dobrymi kompozycjami z pierwszej płyty Tides From Nebula. Post-rockowe klimaty w naprawdę świetnym wykonaniu. Z transu wyrwało mnie w pewnej chwili kilka szybko przebiegających dziewcząt, które solidarnie udały się w jednym kierunku pod sceną. Okazało się, że występu warszawiaków przysłuchiwał się z poziomu widza obecny basista Deftones, Sergio Vega. Po tym, jak został szybko zdemaskowany, musiał po kilku chwilach wrócić niestety na backstage.

Wstępnie nieco zaspokojony muzycznie postanowiłem się nieco posilić i nawodnić. I tu wielki minus jak stąd do Kaliningradu dla organizatorów. Albo to ich pierwszy taki event (w co nie wierzę), albo słabo przypatrywali się konkurencji i innym podobnych imprezom, które mają już pewny staż. Dwa (dobrze czytacie, DWA) dystrybutory z piwem, do których kolejki nie miały końca. Podobnie zresztą miała się sprawa z potencjalnym posiłkiem. Kolejek nie było jedynie do popcornu i waty cukrowej jak na iście plenerową i rodzinna imprezę przystało. I w jednej z takich kolejek stety/niestety przestałem część występu Flapjack, który był następny - jakby na to nie patrzeć - w kolejce. Wkurzony całą sytuacją odpuściłem sobie czekanie i czym prędzej zszedłem na dół, by zobaczyć jak radzą sobie chłopaki, którym tego wieczoru stylistycznie było najbliżej grupy Chino Moreno. I okazało się, że pojawienie się pod sceną to było dobre posunięcie. Co prawda nie było tam jakiegoś wielkiego szału, ale zabawa nareszcie zaczynała się powoli rozkręcać. A na scenie same znane twarze. Oprócz Guzika i Ślimaka, którzy można powiedzieć są etatowcami, skład uzupełniają dwie bardzo dobrze znane mi twarze - Jankiel z Acid Drinkers i Mihau z None. Pomimo wielu zawirowań na przestrzeni lat, zmian składów, przyjść i odejść, a także oczekiwań względem nowej płyty, która już powstaje trzynaście lat, zespół wygląda naprawdę świeżo, wręcz nawet można powiedzieć, że młodo. Ich występ wypadł naprawdę bardzo dobrze. Mocna dawka trashowo-hardcore’owa w postaci przede wszystkim sprawdzonych kawałków grupy bez problemu potrafiła postawić na nogi. A w takiej muzyce właśnie o to chodzi. I jeśli dodać do tego niezmordowanego Guzika, który miotał się po scenie jak szalony i nawet uraczył publiczność swoim udziałem w małym młynku pod sceną, to już naprawdę musiało być nieźle. A to był dopiero początek tego, co miało nadejść.

A kolejny nadszedł Kvelertak. Kurczę, nie dość, że nazwa łamie język to jeszcze muzycznie stuprocentowa zagadka. No chyba, że komuś mówi coś nazwa gatunkowa necro‘n roll..? Pokrótce można powiedzieć tak - jeśli ktoś przyszedł tego dnia zobaczyć Deftones, raczej nie zachwycił się występem Norwegów. Na pierwszy rzut ucha była to dla mnie jakaś gatunkowa dość chaotyczna mieszanka i ciężko ją nawet przyporządkować do konkretnego nurtu muzycznego (chyba, że to wszystko sprawka coraz gorzej sprawującego się akustyka lub nagłośnienia, które z koncertu na koncert jakby siadało). Na uwagę na pewno zwracały trzy rzeczy - niesamowita energia, która biła od szalejących na scenie chłopaków, obecność aż trzech gitarzystów (choć do końca nie wiem, do czego właśnie służył ten zabieg) i całkiem pokaźny "mięsień piwny" wokalisty, który może urodą nie grzeszył, ale za to nadrabiał charyzmą i energią. Pod sceną nie było jakiejś wielkiej zabawy, około kilkunastu osób poddało się magii dźwięków Kvelertaka i odpłynęło razem z nimi w krainę…no właśnie. Gdziekolwiek by się nie udawali, wcale nie był to tożsamy kierunek drugiej części Summer Rock Festival, która to powoli wypływała na szerokie wody, a w oddali było już widać błyskawice i bardzo szybko zbliżające się wielkie burzowe chmury zapowiadające wielki sztorm. Oczywiście jak najbardziej w przenośni.

Nawałnica rozpoczęła się wraz z pierwszymi dźwiękami "Diamond Eyes". Powietrze jakby stanęło w miejscu, a wśród zebranych ludzi zaczęła się jedna wielka wrzawa. Od samego początku w oczy rzucały się przede wszystkim dwie postacie, niezmordowany wokalista,  Chino Moreno, który rzucał się po scenie jak oszalały, a wtórował mu tymczasowy (choć kto wie czy już nie stały) basista Sergio Vega. Obaj nie ustawali w swoistym tańcu. Następny w kolejce - "Rocket Skates" - i dalszy ciąg szaleństwa. Widać było, że ludzie z utęsknieniem czekali na przyjazd formacji i chłonęli praktycznie każdy możliwy dźwięk, który wydobywał się ze sceny amfiteatru w Parku Sowińskiego. Między utworami Chino uśmiechał się do publiczności, dziękował za tak liczne przybycie i przepraszał, że aż tyle czasu przyszło Polakom na nich czekać. Wokalista tego wieczoru zdecydowanie zostawił serce na scenie i było to widać z każdym kolejnym numerem. W trakcie show nie obeszło się także bez nawiązania do sytuacji związanej z macierzystym basistą formacji, Chi Chengiem, który kilka lat temu uległ wypadkowi samochodowemu i do tej pory pozostaje w stanie półprzytomności. Tabliczka z napisem "Chi, wróć" po małych perypetiach trafiła w ręce Moreno, który był wyraźnie przejęty. Pojawiły się gorące oklaski i skandowanie imienia Chenga, co niewątpliwie było dość wzruszającym momentem. Po chwili zadumy zabawa rozkręciła się na nowo, a Moreno dalej wpadał w tylko znany jemu szał i niemal dyrygował zabawą polskiej publiczności. Nie obeszło się też bez lokalnego akcentu pochwalenia polskiej wódki i rytualnego spalenia papierosa wraz z gitarzystą Stephenem Carpenterem. Należy w tym miejscu wspomnieć także o bardzo fajnej akcji, jaką zorganizowała polska strona grupy, Deftones.pl. Otóż, wręczyli oni zespołowi specjalnie przygotowane na tę okazję koszulki i jaka musiała być radość członków polskiego chaptera formacji (i pewnie nie tylko ich) kiedy w końcu sam Moreno pokazał się ludziom właśnie w jednej z nich. Grupa nadal jest w trakcie promowania swojego ostatniego, zeszłorocznego krążka "Diamond Eyes" i oprócz wyżej już wymienionych utworów z tej płyty, można było tego dnia usłyszeć jeszcze "Sextape" i "You’ve Seen The Butcher". Po pięć utworów natomiast można było uświadczyć z kultowych już albumów "White Pony" i "Adrenaline", z którego utwór "7 Words" zakończył całe widowisko. Występ grupy z Sacramento trwał około 75 minut i zakończył się trzy minuty po godzinie 22, czyli był zdecydowanie krótszy niż zapowiadano. Obyło się także bez swoistego bisu, choć niby jakaś tam przerwa w pewnym momencie nastąpiła, ale czy to kwalifikowało się na bis? Znając życie i ustawę o imprezach na otwartym powietrzu, wszystko zgodnie z prawem musiało się skończyć o 22 i nawet wołami nie dałoby rady wyciągnąć grupy na choćby jeden mały bisik. A nagłośnienie? Miejscami było dobre. Niestety tylko miejscami. Wokale dość niewyraźne, dźwięk czasami się pogłaśniał, czasami ściszał. Nie jestem akustykiem, ale ewidentnie coś było nie do końca dograne i, jak już pisałem wcześniej, z każdym kolejnym zespołem pojawiającym się na scenie było jakby gorzej.

Czy to, co wydarzyło się tego dnia w warszawskim Parku Sowińskiego skłoni Deftones do kolejnej, tym razem szybszej wizyty w naszym kraju? Tego nie wie nikt, choć pewnie wielu by tego chciało. Na pewno po tym koncercie polscy organizatorzy eventów będą teraz baczniej przyglądać się poczynaniom Deftones. I może to nawet być po raz kolejny w amfiteatrze (choć osobiście wolałbym jednak jakąś halę). Byleby było. Jak najszybciej.

Setlista:
1. Diamond Eyes
2. Rocket Skates
3. Birthmark
4. Engine No. 9
5. Be Quiet and Drive (Far Away)
6. My Own Summer (Shove It)
7. Digital Bath
8. Korea
9. Minerva
10. You've Seen The Butcher
11. Sextape
12. Elite
13. Change (In the House of Flies)
14. Passenger
15. Root
16. Nosebleed
17. 7 Words

Krzysztof Kukawka