As I Lay Dying - 14.08.2011 - Warszawa

Relacje

300. Tyle mniej więcej osób pojawiło się w warszawskiej Progresji by zobaczyć zespół, który od dobrych kilku (jeśli nie więcej) lat doskonale radzi sobie na wielkich światowych scenach muzycznych, gra dla wielotysięcznych publiczności i jest bez problemu jest na nich rozpoznawany. Wstyd Panie i Panowie! Tymbardziej, że bilety wcale nie były drogie jeśli chodzi o wprost proporcjonalność do muzyki, jaka została zaserwowana tego wieczoru.

Całość rozpoczęła się nie tyle punktualnie, co praktycznie jeszcze przed czasem. Początek planowany był na godzinę 19.30, natomiast gdy wchodziłem do klubu około 19.10, z głębi klubu już dało się słyszeć dźwięki warszawskiej formacji Born Anew. Cóż, za wiele nie można powiedzieć o ich występie, poza tym, że trwał około pół godziny i się odbył. Taka już niestety rola pierwszego rozgrzewacza. Co ciekawe, całość, jak na pierwszy support, brzmiała całkiem dobrze. Wokalista grupy dwoił się i troił by zjednać sobie choć troszkę sympatię widzów i chwała mu za te próby, bo nawet kilka głów udało mu się wprawić w mały ruch, mimo, że pod sceną było praktycznie pusto.

Sylosis - bezpośredni support As I Lay Dying - wywarł na mnie podobne wrażenie jak dawno, dawno temu Mnemic, który otwierał w warszawskiej Proximie koncert Machine Head. A jakie to było wrażenie? Piorunujące! Ci, którzy znają powyższą formację, pewnie to potwierdzą, a tych, którzy o Brytyjczykach jeszcze nie słyszeli - zachęcam do zapoznania się, bo naprawdę warto. Panowie z wysp, dla których był to już drugi występ w naszym kraju, zaprezentowali przede wszystkim materiał z ich drugiej, tegorocznej płyty, noszącej nazwę "Edge Of The Earth". Ciekawie dobrane riffy i harmonie, rozbudowana i zwarta sekcja jak również liczne przejścia i zmiany tempa mogły się podobać. Pomimo młodego wieku, chłopaki naprawdę wiedzą o co w tym biznesie chodzi i na scenie prezentują pełen profesjonalizm. Półgodzinny występ Brytyjczyków skończył się tak szybko jak się zaczął. Publiczność ledwo zdążyła się rozgrzać pod sceną, ale czas biegł dalej nieubłaganie. A ja, po tym, co zobaczyłem jestem pewien, że moja przygoda z Sylosis dopiero się zaczyna.

Punkt 20.50 na scenie pojawili się Tim Lambesis i spółka. Pod sceną od razu zrobiło się maksymalnie tłoczno i rozpoczęła się zabawa. Amerykanie bardzo szybko rozkręcili imprezę, a prym wśród wszystkich wiódł oczywiście Lambesis jak na zawodowego frontmana przystało. Zresztą, jak już wcześniej podkreślałem, cała formacja jest niezwykle doświadczona jeśli chodzi o występy na żywo i potwierdziło się to także tego wieczoru. Nie było żadnego stania w miejscu, wszyscy muzycy skakali i bawili się razem z ludźmi, a także wspinali się na specjalnie skonstruowane ku temu podesty sceniczne. A publiczność, nie pozostając dłużna, odśpiewywała z formacją kolejne wersy utworów. A trzeba powiedzieć, że były one bardzo dobrze dobrane. Można powiedzieć, że zostały odegrane wszystkie "hity" (jeśli można je tak nazwać), włączając w to "94 Hours", Parallels" czy "Forever". Przekrojówka była naprawdę fajna, ponieważ zahaczała o wszystkie albumy studyjne formacji. Prym wiodły tu przede wszystkim albumy "An Ocean Between Us" i najnowszy, zeszłoroczny "The Powerless Rise", z których można było usłyszeć po pięć utworów. Ale żeby nie było za słodko, teraz troszkę minusów (w końcu skoro nie ma ludzi idealnych, to występów też nie). Chłopaki grali mniej więcej godzinkę. Całość skończyła się przed godziną 22 i trochę mnie to zdziwiło, ponieważ nie pamiętam koncertu klubowego (gdyby to była otwarta przestrzeń - to co innego), który zakończyłby się tak wcześnie. Na obronę w jakimś tam stopniu można by wziąć to, że muzyka tego pokroju jest wymagająca i trzeba w nią włożyć sporo wysiłku na scenie. Takim malutkim światełkiem w tunelu było jednak wyjście As I Lay Dying na bis, co zostało skomentowane przez gitarzystę formacji, Nicka Hipę, jako coś, co zasadniczo się nie zdarza. Co interesujące, okazało się, że techniczny, który był już całkiem pewien końca show, zdążył już w tym czasie zdemontować bębniarzowi stopy przy centrali. I na koniec jeszcze kwestia prawych i lewych kanałów. Może stojąc dalej od sceny wszystko się ładnie ze sobą zazębiało, ale bawiąc pod sceną i będąc po jej prawej lub lewej stronie, nie sposób było usłyszeć partii gitarowych granych przez gitarzystę będącego po przeciwległej stronie sceny. Nie wiem na ile dla ludzi jest to uciążliwe, ale ja, będąc pod sceną, chciałbym słyszeć obie partie gitary (tą przeciwległą niekoniecznie na tym samym poziomie głośności, ale żeby chociaż w jakiś sposób została zaznaczona), bo psuje to trochę całą zabawę i ogólny efekt koncertu (a najbardziej przy partiach solowych, kiedy to słychać tylko sam podkład lub na odwrót).

Pomimo niskiej frekwencji i kilku innych pomniejszych mankamentów, nie było chyba osoby, który po wyjściu z Progresji byłaby niezadowolona. Wszystko, co dobre, szybko się kończy, a że czasem szybciej niż się tego spodziewamy, cóż, życie, które pewnie jeszcze nie raz zaskoczy. A mnie, nawet jeśli następnym razem pojawi się tylko 50 osób, na pewno nie zabraknie wśród tych obecnych.

Setlista:
1. Intro
2. Within Destruction
3. The Sound of Truth
4. Upside Down Kingdom
5. Through Struggle
6. An Ocean Between Us
7. Anodyne Sea
8. Condemned
9. Parallels
10. Separation
11. Nothing Left
12. Forever
13. Confined
14. 94 Hours
Bis:
15. Beyond Our Suffering

Krzysztof Kukawka