Hatebreed - 28.06.2011 - Warszawa

Relacje

Hardcorowcy z Connecticut postanowili wreszcie odwiedzić nasz kraj. Co warto podkreślić,  to jeden z pięciu koncertów klubowych zespołu na tej trasie. Band ten wzbudza mnóstwo emocji - za mało hardcorowi dla hardcorowców; za mało metalowi dla metali. A jednak ich kariera potoczyła się w błyskawicznym tempie. Szybko zaczęli wybijać się na tle setek podobnych im kapel, a co za tym idzie, również zarabiać na swojej muzyce.

Na dziś Hatebreed to jeden z najbardziej rozpoznawalnych hardcorowych zespołów na świecie. Tym bardziej ciekaw byłem, jak też zaprezentują się we wtorkowy wieczór w Warszawie.

Hatebreed to zespół o ustalonej renomie. Z tego względu nie do końca potrafię zrozumieć akcję w stylu ‘meet the band’ za 60 pln. Wydaje mi się, że lepiej było zorganizować jakiś konkurs i dać szansę paru osobom pobawić się w towarzystwie zespołu, aniżeli schylać się po drobne.

Odłożyłem jednak wszystkie te rozważania na bok i udałem się do warszawskiej Proximy, by pozwolić zespołowi przemówić ze sceny. Wspomnę tylko, że Amerykanów supportowały krajowe None oraz Hedfirst. Nie wiem, czemu nie zaproszono np. Schizmy, 1125 czy choćby Angelreich, które jakościowo prezentują się znacznie lepiej od wcześniej wspomnianych projektów, takie jest przynajmniej moje zdanie. Celowo postanowiłem zjawić się na sam Hatebreed, ale niestety nie udało się. Z powodu opóźnienia rozkład jazdy przesunął się nieco i trafiłem na Hedfirst. Wykorzystałem dany mi czas na buszowanie w stoiskach z płytami, gdzie udało mi się nawet znaleźć coś ciekawego na stoisku Spook Records (epka Morning Again).

Hedfirst zluzował scenę o 21:30. Hatebreed miał się objawić pół godziny później. Pogoda była sprzyjająca, więc wyszedłem na zewnątrz,  zaczerpnąć świeżego powietrza. Pojęcia ‘klimatyzacja’ oraz Proxima najwyraźniej nie mają ze sobą po drodze.

Wreszcie ludzie zaczęli gromadzić się pod sceną. Szybko zająłem pozycję. Punkt 22.00, witani głośnym aplauzem, weszli na scenę główni aktorzy. Bez zbędnego wstępu rozpoczęli i... szybko można się było zorientować, że brakuje mocy. Okazało się, że przez cztery numery obaj gitarzyści mieli na zmianę problemy z podłączeniem swoich gitar do głośników. Nieustannie coś się psuło, skutecznie ograniczając podejmowane przez zespół starania, by był to dobry, energetyczny gig. Kiedy panowie zaczęli grać ‘Doomsayer’, ludzi ogarnęło szaleństwo. Głównie dlatego, że wreszcie ustały techniczne komplikacje i Amerykanie mogli odpalić petardę z pełną mocą. A ta była zniewalająca. Młyn pod sceną zrobił się przeokrutny. Muszę przyznać, że mimo tradycyjnie słabego nagłośnienia w Proximie, Hatebreed zabrzmieli ciężko i brutalnie. Był to chyba najcięższy set, po Neurosis i Isis, jakiego dane mi było doświadczyć. Jeśli zaś idzie o energię płynącą ze sceny w kierunku publiki i z powrotem, ostatni raz równie dobrze było na imprezach organizowanych przez This Is Warsaw, że wspomnę tylko o Bitter End w Radiu Luxemburg. Wcześniej, podobną zabawę widziałem nieraz podczas imprez Show No Mercy w Progresji (Ignite, Death Before Dishonor, Dropkick Murphys, Deafeater, Bane...) czy Verse zorganizowany przez Refuse Rec.; chociaż tamten klimat raczej prędko nie wróci na podobnych imprezach. Tyle tytułem (drobnej) dygresji. Jeśli idzie o gig Hatebreed, zabawa była dobra, Amerykanie skupili się na szczęście głównie na graniu, obyło się więc bez zbędnego gadania między numerami. Raz jedynie Jasta, po skończonym kawałku, poprosił, by ludzie nie klaskali, bo to im należy się aplauz. I tak warszawska publiczność dostała brawa od zespołu. A ze sceny leciały kolejne hiciory: "Last Breath", “Empty Promises", "This Is Now", “Never Let It Die", “As Diehard As They Come" czy "Deafeatist". Przy tych utworach pod sceną dział się istny Armagedon. Każdy, kto zna te kawałki, dobrze wie, dlaczego. Dodam, że na żywo utwory te brzmią 100x potężniej. Miażdżące brzmienie i szaleństwo publiczności sprawiały, że podłoga w Proximie co rusz trzęsła się pod stopami. Nie było chwili na zaczerpnięcie oddechu, i tak do samego końca. Na ‘bis’ ludzie dostali jeszcze "Live For This" i "Destroy Everything". Nieco ponad godzinny występ upłynął bardzo szybko.

Jeśli idzie o zmetalizowany hardcore, Hatebreed to ścisła czołówka. Ten występ tylko to potwierdził. Zespół skoncentrował się tego dnia na starszych numerach. Może czuje, że ostatnia płyta nie bardzo im wyszła, a wcześniejszy materiał jest dużo lepszy. Cóż, czego by nie mówić, Hatebreed w wersji live to klasa sama w sobie. Jasta był w dobrej formie wokalnej, co nie jest bez znaczenia, biorąc pod uwagę, że jego wokal wyraźnie podkreśla moc numerów. Pełen profesjonalizm. Krew, pot, łzy i siniaki. Warto było pojawić się w Proximie tego wieczoru.

Sebastian Urbańczyk