TV On The Radio - 20.06.2011 - Warszawa
Ostatnimi czasy warszawska publiczność ma szczęście do świetnych koncertów. Niecały miesiąc temu widziałem Riverside. Dwa tygodnie temu znakomity, kameralny występ dali Szwedzi z Jeniferever. Podobnie ponoć było, gdy parę dni później grało Stateless. Mojej absencji na tym gigu prędko sobie nie wybaczę. Teraz z kolei TV On The Radio. A przecież w przyszłym tygodniu czeka jeszcze Hatebreed, w lipcu Morrisey! Czy może być lepiej?
Nieco przed 21.00 wskoczyłem w samochód, by udać się na pierwszy koncert w Polsce amerykańskiego bandu TV On The Radio. Pogoda deszczowa, spory ruch na drodze, remont na Nowowiejskiej przy Waryńskiego. Z głośników w aucie słychać opowieść Flera o tym, co się dzieje w południowym Berlinie. Co ciekawe, jeszcze poprzedniego dnia Amerykanie grali właśnie w stolicy Niemiec.
W miarę szybko udało mi się dotrzeć na miejsce. Jako że jestem hetero, podwójne sprawdzenie przez ochronę nie sprawiło mi radości. Po wyjęciu telefonu komórkowego, kluczy do mieszkania i samochodu mogłem jednak wreszcie wejść do środka. Tym razem miła niespodzianka, od razu zagwarantowano mi miejscówkę na balkonie. Była 21:08, zespół miał się zameldować na scenie o 21:30, postanowiłem wykorzystać ten czas i zrobić mały tour po lokalu. Muszę przyznać, że tłum był niemniejszy niż na Riverside, czyli sala wypełniona prawie po brzegi. Przeważali ludzie w przedziale wiekowym 20-30. Niewiele osób w okolicach czterdziestki.
Na balkonie zainstalowałem się między uroczą blondynką i równie uroczą rudą, na wprost sceny, skąd był bardzo dobry widok zarówno na scenę jak i na to, co się działo pod nią. Oczekiwanie na zespół przedłużało się, kilka razy rozbrzmiały przedwczesne brawa, aż wreszcie - punkt 21:40 - wychodzą na scenę bohaterowie wieczoru. Piątka muzyków oraz trzech dodatkowych ludzi (trębacz plus dwóch za konsoletami, ustawionymi po przeciwnych stronach sceny) zajmuje swoje miejsca. Przyznać trzeba, że sprzętu na scenie było niemal tyle, ile podczas koncertu Ulver. Spodziewałem się zatem mocno elektronicznego występu. Czas pokazał, jak bardzo się myliłem.
TV On The Radio z płyt, a w wersji live, to dwa zupełnie inne bandy. Spodziewałem się ciepłych, elektronicznych brzmień, zmiękczonych głębokim basem. Otrzymałem coś zgoła innego, oparty na surowym brzmieniu gitar, ocierający się w wielu miejscach o gitarowy noise, gig. Dobór repertuaru, aranżacja numerów, brzmienie (nie do końca kontrolowane przez człowieka odpowiedzialnego za nagłośnienie), energia złożyły się na całkowicie rockowy show. Takiego uderzenia, jakie miało miejsce chwilami ze sceny, brakowało niejednemu hardcorowemu gigowi, na jakim byłem. Momentami to, co się działo, przechodziło w istne szaleństwo, któremu z radością oddawali się zarówno ludzie zgromadzeni tego dnia w Stodole, jak i sami muzycy, co było widać, słychać i czuć. Kto oczekiwał, że usłyszy w tej nawałnicy dźwiękowej wszystkie subtelności ich muzyki, każdy dźwięk i melodię, mógł poczuć się nieco zawiedziony. Całość w ryzach trzymała perkusja, która prowadziła publiczność przez cały ten zgiełk. Wszystko wskazuje jednak na to, że Amerykanie nie mieli zamiaru tego wieczora nikogo czarować; wrzucili ludzi w wir dobrej, głośnej zabawy. A tej poddali się wszyscy, jak okiem sięgnąć. Nie było nikogo, kto by stał w miejscu. Nawet ja, znany taneczny ‘drewniak’, zacząłem gibać się do rytmu. A poniżej ludzie szaleli niczym zebrani w kościele metodystów na niedzielnej mszy, gdzieś na południu Stanów, po zażyciu proszku. Było też trochę oddechu w postaci elektronicznych partii, którym ton nadawało głębokie, wibrujące brzmienie basu (gitary i elektronicznego), nieco bardziej leniwych spokojnych gitar ("Province", "DLZ").
Zespół miał też świetny kontakt z publiką ("Do you want more songs or more jokes?"), w który zaangażowana była cała kapela. Amerykanie mają specyficzny luz w kontaktach z ludźmi, czego można doświadczyć przy okazji koncertów różnych bandów zza wielkiej wody. Nie inaczej było w tym przypadku.
Repertuarowo muzycy skupili się na wcześniejszych krążkach. Z nowej płyty zagrali dwa numery, w tym świetny "Will Do". Nie zabrakło i hitów, w postaci genialnego "DLZ" (już w czasie bisu), "Wolf Like Me", "Staring At The Sun" czy "Young Liars". Nie ma się co rozwodzić na koniec, świetny gig, kto nie był, ten gapa.
Sebastian Urbańczyk