Riverside - 29.05.2011 - Warszawa
Tak się złożyło, że tego dnia etatowa para sprawozdawców koncertowych, czyli Pani Bonnie i Pan Clyde, wybrali bluesowe klimaty. W rezultacie, zostałem oddelegowany na warszawski koncert Riverside.
Godzina 20.00, prosto z piłkarskiego boiska, no, po szybkim prysznicu, wskoczyłem do samochodu i ruszyłem w stronę "Stodoły". W samochodowym stereo nowe Foundation ("When The Smoke Clears") grzmiało radośnie, co by za wcześnie nie wejść w progresywne klimaty.
Po kilkudziesięciu minutach dotarłem pod drzwi klubu. Szybkie formalności ("nie, to nie klucze tylko nóż sprężynowy") i wreszcie mogłem wejść do środka. W perspektywie było około 1:40 koncertu, słabo to widziałem, więc zdecydowałem się zaatakować wejście na balkon, gdzie mógłbym dać odpocząć nogom. Bezskutecznie, trudno, moje nogi będą musiały jakoś to wytrzymać. Postanowiłem zrobić to, co doprowadziłem do perfekcji w czasie szkolnych dyskotek. Znaleźć dobrą ścianę do podparcia. W końcu, jak powiedział Brandon Walsh z "Beverly Hills 90210", prawdziwi mężczyźni nie tańczą. Żałuję, że nie dane mi było zobaczyć supportów, a zwłaszcza szwedzkiego Paatos. Niniejszym też przepraszam tych, którzy są ciekawi, jak tego wieczoru wypadli Anglicy i Szwedzi.
Mimo, że to trasa z okazji dziesięciolecia jakby nie było znanego zespołu, i tak zaskoczył mnie tłum obecny na sali. Ostatni raz byłem w "Stodole" na Katatonii nieco ponad rok temu i wtedy publiczność była znacznie skromniejsza; takie zagęszczenie ludności w tym miejscu ostatnio widziałem na Neurosis. Krótka obserwacja ludzi wokół uświadomiła mi, że przekrój wiekowy jest bardzo szeroki. Eleganccy panowie w swych najlepszych sandałach stali z wystrojonymi paniami, wygalantowani chłopcy zaprosili swoje dziewczęta, rodzice stawili się z pociechami. Mieliśmy zatem ojców, matki, prog-rockowych dziadków i gimnazjalistki.
Wreszcie, punktualnie o 21:10 witany głośnym aplauzem zjawia się Riverside. Na wstępie ciche brawa zebrał ode mnie gitarzysta zespołu za koszulkę Ulver. Jestem pewien, że każdy fan Riverside widział ich na żywo przynajmniej raz. Ja jakoś nie miałem okazji, tym bardziej ciekaw byłem tego, jak wypadają na żywo. Pierwsze, co rzuciło mi się w uszy to, że Riverside w wersji live brzmi naprawdę ciężko. Oczywiście, nie mówię o ciężarze w rodzaju Neurosis, bo ci urywają głowę i kruszą kości na żywo. Mimo to, jak na zespół z jednym gitarzystą, chłopaki brzmią dość ciężko.
Widać, że Riverside czują się na scenie pewnie, są świadomi umiejętności, a w Stodole mieli pełne wsparcie licznie zgromadzonej publiki. Oprawa świetlna była znakomita, dobrze zsynchronizowana z muzyką. Brzmienie w porządku, miejscami zbyt mocno nagłośniona była gitara i zwłaszcza przy mocniejszych solówkach nieco kłuło w uszy, ale taki urok koncertów. Tak czy inaczej, brzmieniowo bez większych zgrzytów.
Mariusz Duda mniej więcej po trzecim kawałku i odśpiewanym przez publiczność "sto lat" powiedział, że zawsze marzył, by zagrać w Stodole i że warto było czekać. Myślę, że nie było w tej wypowiedzi ironii. Pamiętam początki zespołu. Piotra Kozieradzkiego, który pracował, układając płyty na półkach w Trafficu. Zawsze można było zostawić mu listę życzeń i trzeba przyznać, że kiedy tam zarabiał, Traffic miał najlepiej zaopatrzony dział z metalem ze wszystkich megastorów w mieście. Tam też Riverside dawał pierwsze występy, co zostało utrwalone na epce "Voices In My Head" (to do dziś moje ulubione wydawnictwo Riverside). Zawsze cieszy, kiedy się komuś udaje. Teraz Piotrek robi to, co lubi i na co tyle pracował.
Riverside, jak przystało na trasę z okazji 10-lecia zespołu, zaprezentował przekrojowy materiał. Nie zabrakło hiciora w postaci "Panic Room 02". Mnie ucieszyło "Conceiving You", który jest jednym z moich ulubionych numerów. W środku setu zagrali premierowy utwór z nadchodzącej epki "Memories In My Head", którego tytuł brzmi "Living In The Past". W moim odczuciu to jedna z najlepszych rzeczy, jakie dotąd skomponowali. Cały koncert trwał, łącznie z bisami, blisko dwie godziny. Były wspólne śpiewy, klaskanie w rytm niektórych partii. W trakcie wykonywania "Left Out", Duda zaprosił ludzi do zabawy, prosząc, by w określonej partii śpiewali przeciągłe "Ooooo" do melodii wyszczególnionego fragmentu utworu. Łazienkowska to nie była, ale i tak wypadło nieźle. W trakcie bisu nie zabrakło kawałka, który również trafi na najnowszą epkę, i który wybrany został do promocji "Wiedźmina 2". Nie tylko fani muzyki dostrzegli w zespole potencjał.
Czas z Riverside upłynął bardzo szybko. Dramaturgia gigu, dobór utworów, konferansjerka Dudy i zaangażowanie publiki sprawiły, że nie czuć było upływających minut. Świadczy to jak najbardziej na korzyść zespołu. Patrząc na swobodę, z jaką grają i świetny wokal Dudy, nie może dziwić, że robią błyskawiczną i zasłużoną karierę, i to nie tylko w granicach naszego kraju. Cóż, wypada jedynie życzyć kolejnych, równie udanych lat i do zobaczenia na trasie świętującej dwudziestolecie istnienia zespołu.
Sebastian Urbańczyk