The Faceless - 28.05.2011 - Żylina (Słowacja)

Relacje

Sobotni dzień, niestety uraczył nas deszczową pogodą, co oczywiście przełożyło się na nasze nastroje. Do tego Żylina przywitała nas w zasadzie pustymi ulicami. Chwilę ''pozwiedzaliśmy'' a następnie udaliśmy się w stronę klubu.

A tam kilka osób, ochoczo spożywających alkohol, czekających na oficjalnie otwarcie bram. Dobrze, że Boonker to rzeczywiście bunkier i nie musieliśmy moknąć, a i dla rozrywki posłuchaliśmy kilku ciekawych rozmów Słowaków. Przed klubem co chwilę przewijali się muzycy zespołów, co oczywiście wykorzystaliśmy na pogaduchy oraz pamiątkowe zdjęcia. Generalnie Amerykańce to fajne chłopaki, ale takiego parcia na jaranie zioła dawno nie widziałem. A wiem coś o tym, bo jakby nie patrzeć mieszkam praktycznie w Czechach. Koncert zaczął się z lekkim opóźnieniem ponieważ supporty, kolejno The Blackstone Chronicles, a następnie Godless Truth grały na osobnym zestawie perkusyjnym, co zmusiło muzyków do występowania poza sceną, niemalże w publice.

Pierwszy z supportów jak dla mnie nie wyróżniał się niczym specjalnym. No, może wokalistą, który jak przysadził świnie to nie było wiadomo co się dzieje. Drummer również na poziomie, ale coś mi się wydaje, że zżerała go trema, bo mylił się niemiłosiernie. Blaściarnia + melodyjki + trochę All Shall Perish i The Black Dahlia Murder - nic nowego, ale kolegów strasznie cieszyło. Godless Truth to już uznana marka, zwłaszcza w Czechach. Ich techniczny death metal mocno kojarzący się z Job For A Cowboy zdecydowanie przypadł mi do gustu. Oprócz szalonego perkusisty, który bez wstydu mógłby stawać w szranki z koleżką z Gorod, wrażenie robił niezwykle niski basista, który zaskoczył zebranych swoimi umiejętnościami. Około trzydziestu minut technicznej młócki nie pozostawiało złudzeń w jakim klimacie będziemy się poruszać tego wieczoru. Prócz kilku małych wpadek, Godless Truth zaprezentowało się z wielką klasą i umieszczenia ich jako support na tym koncercie okazał się uzasadniony.

Francuski Gorod znam nie tylko z nazwy, ale nie na tyle by sypać tutaj nazwami utworów. Za każdym razem, kiedy oglądam takie zespoły zastanawiam się, co myślą czający się w tłumie gitarzyści, którzy rozumieją to, co dzieje się na scenie. Moja uwaga jak zwykle była zwrócona w stronę bardzo pozytywnego perkusisty Gorod. Ubrany w fullcap przypakowany misiek sypał blastami jak z rękawa, i jedyne co pozostaje mi napisać, to zapytanie skąd tacy się biorą? Albo jakim cudem wokalista Gorod potrafi do tak pogmatwanej muzyki dodać wokale. Tu mała dygresja, bo frontman kapeli miał wyraźne problemy nie tyle ze sprzętem, co z własnym gardłem. Było to słychać za każdym razem gdy ktoś z zebranych starał się krzyknąć do mikrofonu. Domyślam się, że była to oznaka zmęczenia na jakby nie patrzeć dość długiej trasie.

Po Gorod w głośnikach rozległy się ciężkie dźwięki Intronaut, a techniczni uwijali się jak tylko mogli by zamienić sprzęt i odpowiednio nagłośnić Veil of Maya. I dla mnie osobiście Veil of Maya nie tylko dała najlepszy występ wieczoru, ale to jak zabrzmieli (7 strunowy bas dodał mocy!) zniszczyło mnie dokumentnie. Nie mniej jak Mark Ocubo, występujący na bosaka, perfekcyjnie obsługujący loop i grający te wszystkie połamańce. I jakby mu było mało, to nie dość, że potrafił zmusić łeb do headbangingu to jeszcze stroił miny a nawet rzucił się w publiczność (a odległość między sceną a sufitem jest naprawdę znikoma, więc szacun!). Stałem dokładnie przed Markiem a czasem i Brandonem, wyrywając mu mikrofon i skacząc przed oczyma. Praktycznie przy każdym z połamanych breakdownów robiłem co tylko mogłem by jakoś zaistnieć (śmiech). Nie mam długich włosów, ale headbanging to mus! I szkoda, że wielu z zebranych kompletnie o tym zapomniało. Z tego co mówił Brandon w bunkrze po raz drugi na trasie zagrali ''Namaste'' co mnie dziwi, bo to fenomenalny numer, a w dodatku mocno oklepany na zeszłorocznej trasie. Sam Applebaum, leworęczny perkusista Veil of Maya stał się moim osobistym numerem jeden jeżeli chodzi o nowoczesny metal. Grać z takim feelingiem i mocą - coś niesamowitego. Ogólne wrażenie (wizualnie) psuł jedynie metroseksualny, narcystyczny basista - przystojniaczek. Na Veil of Maya mógłbym chodzić co tydzień. Chicago! Zazdroszczę Wam!

Setlista (kolejność przypadkowa):

Pillars
Crawl Back
Namaste
Unbreakable
Wounds
Dark Passenger
It's Not Safe To Swim Today

Born of Osiris, mocno przymuleni zakupiona i spaloną marihuaną dość długo instalowali się na małej rozmiarów scenie. Co prawda, mając tyle elektroniki i dwa wokale trzeba się trochę napocić by to wszystko jakoś zagadało, ale oczekiwanie na BOO zdawało się dłużyć w nieskończoność. A wszystko to stało się nieważne, gdy na dzień dobry po skromnym intro przywalili ''Ascension''. Istny szok, a pod sceną totalny amok. Poza The Faceless to właśnie na Born of Osiris czekali wszyscy zgromadzeni, a nie było ich więcej jak 200 osób. Jedyne co psuło mi odbiór tego koncertu, to trochę zlane brzmienie, wysoki grubas stojący przede mną, no i fakt, że nie zagrali ''Singularity''. Czego kompletnie nie rozumiem, zwłaszcza, że w głównej mierze prezentowali nowy materiał - z drum'n'bassowymi przerywnikami włącznie. Hit wieczoru to ''Follow The Signs'' no i wykrzyczane przez wszystkich ''System failure'' w ''Devastate''.

Setlista (kolejność przypadkowa)

Ascension
Follow the signs
Devastate
Open arms to damnation
Bow Down
Dissumulation
Recreate
Now arise
+/- jeden utwór

The Faceless nie kazało zbyt długo na siebie czekać, a to plus, zwłaszcza, że dosłownie padałem z nóg. To, co wyczynia perkusista The Faceless przeszło moje pojęcie jako muzyka. Nie wiem, w jaki sposób Lyle Cooper jest w stanie wszystko to odegrać, i to jeszcze tak na luzie (rzecz ma się podobnie z naćpanym perkusistą Born of Osiris). Wtórował mu Michael Keene, który albo był niesamowicie znudzony tym co gra (z nowym numerem włącznie) albo tak zjarany, że nie trafiał do mikrofonu kiedy przychodziła na to pora. Z miejsca w którym stałem czyste wokale Keena brzmiały naprawdę słabo i od niechcenia. Może to wina samego vocodera - nie wiem. Wiem za to, że nowy narybek zespołu w postaci basisty oraz wokalisty sprawdził się w swej roli znakomicie. Ten pierwszy czaił się  z tyłu stremowany, ale dawał radę. Za to ten drugi porażał mocą swoich wokali (a to przecież nasty koncert na trasie!). Tak znakomite gardło jak Geoff Ficco to doskonałe uzupełnienie super brutalnej a jednocześnie niezwykle przestrzennej muzyki The Faceless i kropka nad i wieńcząca ten pełen wrażeń wieczór. Setlisty nie podam, bo najzwyczajniej w świecie nie orientuję się w utworach Keena i spółki. Wiem za to, że z ''Akeldama'' zagrali tylko dwa numery, a wyczekiwane przeze mnie ''Planetary Duality'' znalazło się na samym końcu.

Na zakończenie, ja się pytam, dlaczego taka trasa nie trafiła do Polski?

Grzegorz ''Chain'' Pindor