Master Musicians of Bukkake - 06.05.2011 - Warszawa

Relacje
Master Musicians of Bukkake - 06.05.2011 - Warszawa

Kiedy na tegorocznym Roadburn, po raz drugi z rzędu, nie udało nam się zobaczyć freaków z Master Musicians of Bukkake, byłem przekonany, że kolejna okazja zbyt szybko się nie powtórzy. Tymczasem, prawie jak w przysłowiu, skoro Mahomet nie pofatygował się do góry, góra przyszła do Mahometa (a może odwrotnie?); zupełnie niespodziewanie kapela przybyła do Warszawy, by wystąpić w Powiększeniu w ramach Warsaw Music Week. Tym razem przegapić MMOB zwyczajnie nie wypadało.

Już sama 'scenografia' gwarantowała, że koncert będzie nietuzinkowy; na pewno świadczyła o tym, że panowie to stali bywalcy kramów z towarami rodem z Indii. Dosłownie zewsząd zwisały różnokolorowe chusty, a stojący pośrodku pulpit udekorowany został sztucznymi kwiatami, kadzidełkami i... małym pluszowym króliczkiem. Odrębna kwestia to stroje muzyków, tym razem nawiązujące do sesji zdjęciowej zrealizowanej na okoliczność "Totem Three". Panowie wystąpili więc w długich szatach oraz nakryciach głowy, przypominających połączenie turbanu z hidżabem,  nikabem, czy może jeszcze czymś innym. Najlepiej pasował do tego wizerunku brodaty gitarzysta Milky, paradujący w okularach przeciwsłonecznych, który wyglądał jak skrzyżowanie taliba z pakistańskim taksówkarzem z Nowego Jorku.

Wszystkich przebił jednak frontman, a zarazem mózg projektu, Randall Dunn. Dunn objawił się publice odziany w biel od stóp po czubek głowy, z pomalowaną na biało twarzą, w rękawiczkach ze świecącymi na kolorowo czubkami palców oraz chustami zwieszającymi się z rękawów, do samej ziemi. Nie tylko dzięki temu skutecznie przyciągał wszystkie spojrzenia publiczności; jego zachowanie sceniczne, swoisty taniec (tu szczególnie przydały się owe chusty), rozpoczęcie koncertu od przemowy do słuchawki telefonicznej, to po prostu czysty performance. Nie można też zapominać o możliwościach wokalnych Dunn'a, choć na tym polu udzielał się i Milky. Elementy performance pojawiały się zresztą przez cały występ, także w wykonaniu reszty muzyków i to nawet takie, które angażowały publiczność. Przykładowo, w pewnym momencie klawiszowiec założył jedną z chust na szyję stojącemu pod sceną młodzianowi, a później rozdawał wśród publiki kadzidełka.    

Ten, nazwijmy go w uproszczeniu, ’orientalny’ wizerunek kapeli doskonale komponował się z warstwą muzyczną występu, utrzymaną głównie w takich właśnie klimatach. To żadne zaskoczenie, bo choć studyjne krążki Amerykanów są wielce urozmaicone, tego rodzaju dźwięki zawsze stanowiły ważną część ich twórczości. Promowany na koncercie "Totem Three" nie jest tu wyjątkiem. Nie mogło zatem zabraknąć m.in." In The Twilight of Kali Yuga" i "Prophecy of The White Camel/Namoutarre" z najświeższego materiału. Wydaje mi się również, że zagrany został m.in. "People of The Drifting Houses" z pierwszej części 'totemowej' trylogii. Jednowymiarowość nie zadowoliłaby jednak tak nietypowego projektu, chwilami do głosu dochodziła więc naprawdę ciężko pracująca gitara albo mocny, mechaniczny elektroniczny beat.  

Podstawowe instrumentarium Master Musicians of Bukkake jest dość klasyczne. Dwa zestawy perkusyjne i bas, gitary (w tym 12-strunowa), klawisze i elektronika oraz skrzypce. Dodając do tego frontmana, cała siódemka muzyków miała więc zajęcie. Na szczęście, nie zabrakło też nietypowych, etnicznych instrumentów, z których flet był tym najzwyczajniejszym. Dzięki temu jeszcze lepiej udało się kapeli odtworzyć wyjątkową aurę albumów studyjnych. Można było zobaczyć i usłyszeć w akcji na przykład misy tybetańskie, przypominające wielkie miedziane moździerze, które wydawały świetne wibrujące dźwięki. W jednym z utworów Dunn posłużył się również chimptą, to jest szczypcami, na których symetrycznie ułożone są pary maleńkich talerzy. Niestety, prawdopodobnie z powodu zbyt małej powierzchni sceny zabrakło długiej tybetańskiej trąby, anonsowanej we wszystkich newsach dotyczących tego gigu.   

Master Musicians doskonale poruszają się między kiczem a przemyślaną wizją własnego show; to naprawdę działa. Trudno rozstrzygnąć, czy za kreacją zespołu stoi coś więcej niż tylko bez wątpienia niezła zabawa, bo trudno brać na poważnie na przykład pląsy Dunna. Kapela ma jednak podstawową zaletę - pozostając w awangardzie, nie odziera tworzonych dźwięków z pierwiastka przystępności. Amerykanie tworzą muzykę, nie zaś przypadkowe zlepki nut. Nie robią tego wszystkiego wyłącznie dla siebie, nie próbują za wszelką cenę trwać w niezrozumiałej dla słuchaczy niszy. Widać, że granie 'dla ludzi' sprawia muzykom autentyczną frajdę, a najlepszy koncert to przecież taki, podczas którego bawi się zarówno zespół, jak i oglądająca go publiczność. Wydaje się, że w ów piątkowy wieczór cel ten został osiągnięty. Świetny, nietuzinkowy, pozytywnie frapujący występ.

 

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka