Jelonek, Soulburners, Obscure Sphinx - 08.04.2011 - Warszawa

Relacje

Idąc na koncert Jelonka byłem przekonany, że wiem czego się spodziewać. Okazało się zupełnie inaczej. Zaskoczył dobór supportów, wypełniona niemal po brzegi Stodoła i nieco dyskotekowy, ale dobrym tego słowa znaczeniu klimat stworzony przez ekipę Michała Jelonka.

Był to mój szósty koncert Jelonka - spodziewałem się jak zwykle dobrej zabawy, ciekawych kompozycji i oczywiście niepohamowanego humoru płynącego ze sceny. I tak też było... Ale zacznijmy od początku.

Zjawiłem się w klubie na 10 minut przed koncertami. Pierwszym zaskoczeniem była ilość ludzi jaka czekała razem ze mną, żeby dostać się do pękającej już w szwach Stodoły. W końcu udało mi się wcisnąć i dałbym sobie uciąć rękę, że organizatorzy sprzedali za dużo biletów, ale gdy tylko ze sceny zaczęły płynąć dźwięki ciasny klimat przestał mi przeszkadzać.

Jako pierwszy na scenie stawił się warszawski zespół Obscure Sphinx. Nie miałem wcześniej przyjemności posłuchać ich na żywo, ale przyznam, że byłem bardzo ciekawy tego supportu. Nie zawiodłem się. I chociaż klimat prezentowanej muzyki nijak pasował mi do Jelonka nie miało to większego znaczenia. Zespół w którym na gitarze zobaczyłem znanego mi wcześniej Yonego z Rootwater dosłownie powalił publikę na kolana. Mroczny, ciężki, wręcz depresyjny klimat ich długich utworów udzielił mi się od razu, a charyzmatyczna wokalistka sprawiała, że jeszcze bardziej chciało mi się patrzeć na to przedstawienie (również jako typowy facet). Trudno jest mi nazwać prezentowaną przez nich muzykę - progresywny metal - tak chyba będzie najłatwiej. Zespół zaprezentował materiał ze swojego debiutanckiego krążka w okrągłe 40 minut po czym mimo usilnych próśb publiki o bis opuścił scenę. Szkoda...

Po krótkiej przerwie na scenę brawurowym krokiem wkroczyli rockowcy z Soulburners. Klimat zmienił się zupełnie... mieszanka chwytliwych riffów i harleyowiec na wokalu bardzo szybko przekonali do siebie publikę. Nie jestem może wielkim fanem tak pretensjonalnego podejścia do muzyki, ale o dziwo szybki rock'n'roll prezentowany przez Soulburners bardzo mi się spodobał. Wokalista popijając szkocką whiskey bardzo szybko nawiązał kontakt z dość młodą publiką, pod sceną zaczęło robić i tłoczno, i skocznie. Tym razem zespołu nie trzeba było specjalnie namawiać do zagrania bisów, których jak naliczyłem było około 3 (bo tak na dobrą sprawę to trudno określić kiedy skończyli grać zaplanowaną tracklistę). Soulburners mimo naprawdę dobrego koncertu wpadli mi do głowy jednym uchem, a wypadli drugim...

Na gwiazdę wieczoru nie musieliśmy długo czekać... kiedy tylko zgasły światła i zapadła krótkotrwała cisza poczułem jak napiera na mnie tłum (mimo iż stałem raczej w tylnej części sali). Wtedy zrozumiałem, że jak wielu fanów ma w Polsce Jelonek. I to w każdym wieku... widziałem zarówno szalejących i lekko wstawionych 16-nastolatków jak i spokojne starsze małżeństwa. Ale wracając do tego co działo się na scenie... Po tylu koncertach Michała Jelonka i jego zabawnego bandu jakie widziałem byłem przekonant, że nie może być źle. Na scenie pojawił się najpierw zespół, a po chwili skocznym krokiem wszedł wesoły jak zawsze Jelonek (w pseudofraku i chełmie z porożem).

Podczas prawie dwugodzinnego koncertu usłyszeliśmy same dobre hity - był energetyzujący BaRock, piękne A Funeral Of A Provincial Vampire, klasyczny Pogonini jak i nieco eklektyczny Elephant's Ballet. Nie brakło brawurowych coverów, które nie wiedzieć czemu podobały mi się najbardziej. Sad But True Metalliki i rewelacyjnie zagrane przez Jelonka Voodoo Child Hendrixa. Przyznam, że byłem pod ogromnym wrażeniem tego, do jakiego stopnia opanował on swój instrument. I nie minę się z prawdą kiedy napiszę, że to najlepsza aranżacja tego utworu jaką słyszałem. Ogromne zamieszanie wywołał również numer Daddy Cool z repertuaru Boney M, który mimo iż zapowiadał się ciężką metalową aranżacją zmienił Stodołę w ogromną dyskotekę. Widok skaczących i wyginających się młodych metalowców w glanach do takiego szlagieru sprzed lat? Bezcenne...

Każdy kto widział choć raz Jelonka wie, że oprócz tego, że jest znakomitym muzykiem sprawdza się również w roli kabareciarza. Pomiędzy kawałkami ze sceny sypały się żarty, śmieszne historie wynagradzane przez publikę brawami i głośnymi okrzykami uwielbienia. Zespół miał tak dobry kontakt z fanami, ze nie stanowiło dla niego problemu zorganizowanie ogromnego wężyka po całej sali, posadzenie wszystkich na podłodze czy kilkukrotną tzn. ściankę. Ochroniarze mieli ręce pełne roboty.

Koncert pod względem setlisty był zaplanowany raczej tak, by nie grać bisów, ale publiczność zgromadzona tego dnia w Stodole nie odpuściła. A Jelonek, jak wiadomo, nie odmawia... I mimo tego, że część ludzi zdążyła już wyjść z klubu tym którzy zostali zgotował energetyczne pożegnanie.

Wyszedłem ze Stodoły lekko zmęczony i bardzo zadowolony. Na takie koncerty chciałoby się chodzić co weekend. Warto było wybrać się z kilku powodów (m.in. supportów). Jelonek jako gwiazda wieczoru spisał się wręcz wzorowo. Do następnego...

Kamil Śliwiński