Slayer, Megadeth - 11.04.2011 - Łódź

Relacje

Trzydzieści lat minęło jak jeden dzień. Tę zmodyfikowaną nieco frazę mogliby tego roku śpiewać chórem członkowie kultowego nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie, wciąż jednego z czołowych przedstawicieli i pionierów thrash metalu - amerykańskiego Slayera. Jeśli dodamy do tego 28-letnią grupę Megadeth, która także już na tę chwilę wyrobiła sobie markę flagowej, zsumujemy i po znaku równości wyjdzie nam wspólny koncert dnia 11 kwietnia 2011 roku w Polsce, to czy można chcieć jeszcze czegoś więcej?

Ano, Polakowi nigdy się ponoć nie dogodzi, więc pewnie i w takim przypadku poprosiłby o przysłowiową "gwiazdkę z nieba" i nikogo by to jakoś nie zdziwiło. Ale zejdźmy na ziemię, a konkretnie na ziemię łódzką, która 11 kwietnia była bezapelacyjnie metalową stolicą świata.

Ale ziemia łódzka niestety tego dnia nie była zbyt lekką dla nikogo. Od około godziny 15 zaczął początkowo siąpić, a później coraz mocniej padać deszcz, który utrudniał nie tylko życie wracającym z pracy mieszkańcom, ale i coraz większej ilości ludzi zbierających się w pod Atlas Areną. Ten, kto jednak na koncert wybrał się pociągiem i nie wiedział uprzednio gdzie znajduje się sama hala, mógł, po przybyciu na miejsce, bardzo pozytywnie się zaskoczyć, bowiem tak blisko umiejscowionej dworca hali widowiskowo-sportowej nie ma chyba w żadnym dużym polskim mieście (albo przynajmniej mi o niczym takim nie wiadomo). Wystarczyło ot, po prostu wysiąść z pociągu, przejść małym tunelem podziemnym i po przebyciu kilkuset metrów było się już na miejscu.

Mimo, że pogoda tego dnia nie rozpieszczała nikogo, już około 17, na jedną godzinę przed zapowiedzianym otwarciem bram, wielu fanów kotłowało się przed wejściem i co chwila wykrzykiwało nazwy swoich pupili. Dopiero kilkanaście minut po godzinie 18 ochrona i organizatorzy zlitowali się nad zmokniętym tłumem i Atlas Arena stanęła otworem dla spragnionych porządnego metalowego kopa ludzi z całej Polski.

Była to moja pierwsza wizyta w tej hali widowisko-sportowej i muszę powiedzieć, że od środka bardzo mocno przypomina…katowicki Spodek. Co prawda, nie miałem jeszcze okazji pojawić się tam po generalnym remoncie, ale założenia konstrukcyjne jeśli chodzi o wnętrze wydają się być bardzo podobne. Widząc coraz to bardziej napierające do środka tłumy postanowiłem jednak za bardzo nie zwiedzać. Czym prędzej udałem się do szatni i zająłem miejsce na płycie obiektu.

Muszę powiedzieć, że mimo wszystko nie spodziewałem się aż takiej frekwencji na tym koncercie. Wiadomo, Slayer i Megadeth razem wzięte nie przebiją nigdy w tej kwestii takiej Metalliki, ale jakie było moje zaskoczenie, gdy kwadrans po 19, krótko po tym jak pierwszy raz tego wieczoru zgasły światła, obróciłem się by zrobić szybki szacunek liczby przybyłych i moje oczy były naprawdę zadowolone z tego, co wtedy widziały.

Na pierwszy ogień tego wieczoru wystawiono nasz polski Vader. Przyznam szczerze, że od czasu odejścia z szeregu formacji Mausera (gitara) i Daraya (perkusja) jakoś mniej pilnie śledziłem poczynania grupy. Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle, więc tymbardziej byłem ciekaw jak zaprezentuje się na deskach łódzkiej Areny olsztyńska kapela. A, że do Vadera mam również wielki sentyment (mój pierwszy metalowy koncert), zawsze jakoś tak cieplej na sercu robi się, gdy widzę na scenie Petera i spółkę. Grupa dostała od organizatorów około 30 minut czasu i wykorzystała go do zaprezentowania oczywiście przekrojówki swojej radosnej twórczości z wskazaniem na jednak nieco nowsze kompozycje, co nie wszystkim mogło przypaść do gustu. Także z głośników mogliśmy usłyszeć np. kultowy już "Sothis", ale dla przeciwwagi pojawiły się także utwory "Devilizer" czy "Never Say My Name" z krążka "Necropolis". Od strony czysto technicznej natomiast dało się odczuć, że ma się do czynienia z supportem (z całym szacunkiem dla tak zasłużonej dla muzyki metalowej formacji jaką jest Vader). Fatalnie z początku nagłośniona stopa i praktycznie niesłyszalne partie gitarowe Petera, co z kolei kontrastowało z nagłośnieniem drugiej gitary, której solówki, aż swoim piskiem czasami wbijały się w mózg. Jednym słowem szału nie było, ale przecież to nie Vader miał tu grać pierwsze skrzypce.

Setlista:

1. Para Bellum
(Intro)
2. This Is the War
3. Lead Us!!!
4. Devilizer
5. Rise of the Undead
6. Sothis
7. Dark Age
8. Never Say My Name
9. Wings

Nie ukrywam, że najbardziej czekałem na występ Megadeth. Zeszłoroczny Sonisphere Festival tylko zaostrzył mój apetyt na normalny koncert i pełną setlistę grupy Dave’a Mustaine’a. I w końcu nadszedł ten dzień. Kilka minut po godzinie 20 wszystko rozpoczęło się od utworu "Trust". Mustaine z dwugryfową gitarą marki Dean od razu zrobił piorunujące wrażenie na publiczności. Mija chwila i pojawiają się pierwsze dźwięki "In My Darkest Hour", a publiczności było tylko w to graj. Lider grupy szybko nawiązał kontakt z fanami. Co ciekawe, był nawet dość rozmowny jak na siebie. Często dziękował za przybycie i spędzenie razem wspólnego czasu, a także pokusił się w pewnym momencie, przed zagraniem kawałka "Peace Sells", o wywód typowo polityczny na temat obecnej sytuacji na świecie. Warto nadmienić także, że podczas tego kawałka na scenie pojawił się pewien jegomość w garniturze i krawacie znany z okładki krążka "Endgame", co zdecydowanie podkręciło atmosferę i pozwoliło jeszcze bardziej wsiąknąć i zrozumieć przekaz powyższego numeru. Nie zabrakło także spokojniejszych momentów, jak choćby odśpiewanego wspólnie z publicznością "A Tout Le Monde", hitów takich jak "Wake Up Dead" czy "Symphony Of Destruction", a także niezwykle skocznych i szybkich numerów "1,320’" i "Head Crusher". Nagłośnienie podczas trochę ponad godzinnego występu Megadeth było poprawne, aczkolwiek bez rewelacji. Było kilka jakichś takich dziwnych zaników dźwięku przez moment, które w sumie nie widomo do końca skąd się brały. Na szczęście gitary brzmiały już bardziej spójnie i obie były słyszalne na podobnym poziomie. W tym momencie nie mógłbym nie wspomnieć o fantastycznie operującym wiosłem Chrisie Brodericku. Czasami ma się wrażenie, że facet po prostu urodził się z gitarą w ręku i wszystko w tym fachu po prostu przychodzi mu z naprawdę naturalną łatwością. Nic dziwnego, że jest on nazywany jednym z najbardziej obiecujących gitarzystów młodego pokolenia. Kiedy chwilę przed 21 z powrotem zapaliły się światła, można było mieć żal przede wszystkim do jednej, podstawowej kwestii - dlaczego tak krótko? Ja jednak byłem zdecydowanie ukontentowany tym, co zobaczyłem na scenie. To co działo się tego dnia w Atlas Arenie w wykonaniu Megadeth nijak można porównać do zeszłorocznego gigu na warszawskim Bemowie. Łódzki występ był bardziej naturalny, ze zdecydowanie ciekawszym i przede wszystkim dłuższym setem. No i zauważyłem w związku z tym koncertem jedną ciekawą prawidłowość. Otóż, podczas całego występu nikt nie zaczął nawet przez chwilę skandować "Slayer!". Czyżby fani zrozumieli, że oba te zespoły mogą, a wręcz powinny istnieć obok siebie jako dwa naturalne, potrzebne i wzajemnie uzupełniające się twory?

Setlista:

1. Trust
2. In My Darkest Hour
3. Hangar 18
4. Wake Up Dead
5. Poison Was the Cure
6. 1,320'
7. Sweating Bullets
8. She-Wolf
9. Head Crusher
10. A Tout Le Monde
11. Symphony of Destruction
12. Peace Sells
Bis:
13. Holy Wars... The Punishment Due / Mechanix

Opisywanie koncertu Slayera należałoby zacząć natomiast od jednej kwestii, którą myślę każdy, kto czyta moje wypociny zna prawie że na pamięć. Jak powszechnie wiadomo, zespół od jakiegoś czasu koncertuje bez gitarzysty Jeffa Hannemana, który dla każdego fana tej formacji jest tak samo ważnym ogniwem jak pozostała trójka. Wszyscy zastanawiali się jak będą prezentować się tymczasowi następcy. Gary’ego Holta z Exodus nie było mi dane widzieć, więc siłą rzeczy, nie mogę nic na ten temat powiedzieć. Jeśli chodzi natomiast o wybór na trasę europejską Pata O’Briena, byłego wiosłowego Nevermore i obecnego Cannibal Corpse, osobiście wydaje mi się, że był to strzał w dziesiątkę. Zaczęli kwadrans po 21 utworem "World Painted Blood". Czerwona snująca się poświata, dwa loga spoglądające złowrogo w stronę publiczności i odbijające wszelkie światło. A pod sceną istne szaleństwo. Zespół w dużej mierze skupił się na troszkę nowszym, bardziej promocyjnym materiale, ale w pierwszej części występu nie zabrakło też takich szlagierów jak "War Ensemble" czy "Dead Skin Mask". I kiedy już praktycznie pogodziłem się z tym, że raczej "tego" nie zagrają, z głośników usłyszałem to, czego nigdy na żywo nie dane było mi usłyszeć - "Seasons In The Abyss", zdecydowanie mój faworyt jeśli chodzi o twórczość Amerykanów. Wszyscy muzycy jak zwykle profesjonalnie podeszli do tematu. Piekielnie szybki Lombardo był chyba tego wieczoru najmocniejszym punktem zespołu. Araya był jakiś troszkę małomówny i nieobecny, rzucił tylko kilka haseł podczas całego koncertu. Ponadto, w trakcie niektórych utworów miałem też wrażenie, że łamie mu się głos i nie jest już w stanie wyciągnąć do odpowiedniego poziomu pewnych kwestii wokalnych. Z kolei bardzo solidnie zaprezentował się O’Brien. Nie wywyższał się, stał raczej skromnie po swojej stronie i dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków. Miał chyba jednak poczucie, że jest tu tylko zastępcą i nie ma sensu robić większego zamieszania na scenie. Ale ja w tym miejscu pokusiłbym się o jedno stwierdzenie: gdyby nie to, że Hanneman jest podstawowym gitarzystą w tym zespole, to myślę, że Pat idealnie by do nich pasował. Szczególnie jeśli chodzi o wyraz twarzy. Typowy Zabójca. Bisy to już oczywiście standardowy set, podczas którego pod sceną wywiązał się całkiem pokaźny młyn, który nawet Araya skwitował znanym chyba już wszystkim fanom specyficznym uśmieszkiem. Krótko przed godziną 23 światła na dobre zapaliły się w łódzkiej Atlas Arenie i European Carnage Tour 2011 powoli stawało się już przeszłością.

Setlista:

1. World Painted Blood
2. Hate Worldwide
3. War Ensemble
4. Postmortem
5. Temptation
6. Dead Skin Mask
7. Silent Scream
8. The Antichrist
9. Americon
10. Payback
11. Seasons in the Abyss
12. Snuff
Bis:
13. South of Heaven
14. Raining Blood
15. Black Magic
16. Angel of Death

Nie mam zamiaru silić się tutaj na jakieś fanatyczne podsumowania, bo przy powyższej stawce sam bym chyba się ośmieszył pisząc "super", "genialnie", "bajecznie". Te zespoły przez dziesiątki lat swojej kariery pewnie słyszały i czytały takie zwroty i sformułowania niejednokrotnie. Nie daje mi natomiast spokoju jedna rzecz, a mianowicie pakowanie do jednego worka z Nimi Metalliki. I miałbym nawet na to swoją teorię. Metallica wcale nie skończyła się na "Kill’em All". Ona po prostu już dawno przeszła do innej kategorii wagowej. I chyba nawet dobrze, że tak się stało.

Krzysztof Kukawka