Odjazdy - 26.02.2011 - Katowice
Podobno kiedyś w Spodku odbywały się już Odjazdy. A właściwie coś na ich kształt, ważne, że w ostatki. Za tegoroczne wydanie tej imprezy wzięła się agencja Go Ahead, odpowiedzialna choćby za przywrócenie na festiwalową mapę naszego kraju, legendy PRL - Jarocina.
Nowe Odjazdy połączyły trochę starego z nowym, mieszając style od indie rocka przez punk/reggae po ciężki rock/metal. Skład w postaci krakowian z CF 98, Happysad, Strachów na lachy, Much, Comy oraz headlinera Myslovitz przyciągnął, jak się okazało (na moje oko), prawie pięć albo ponad pięć tysięcy ludzi. Na dzień dzisiejszy to rekord frekwencyjny odrestaurowanego Spodka. Bilety na płytę wyprzedano, a do sold out sektorów wcale wiele nie brakło. Go Ahead zaliczyła świetny sukces komercyjny, będący zielonym światłem dla innych tego typu imprez - właśnie w Spodku.
Nasz sektor umożliwiał niezły widok na scenę, a przede wszystkim zapewniał dobry odbiór dźwięku dobiegającego ze sceny. Punktualnie o czasie na deskach pojawili się krakowscy melodyjni hc/punkowcy z CF 98, dając krótki, aczkolwiek bardzo treściwy występ, skupiając się głównie na premierowym materiale z wydanego rok temu albumu ''Nic do stracenia''. Prócz ''Walki Królestw'', utworu tytułowego czy wykrzyczanego również przez publiczność ''Razem znaczy więcej'', Panowie i Pani, zerknęli nieco wstecz, serwując nam jeden ze swych anglojęzycznych utworów. Niezaprzeczalnie, największe wrażenie zrobił ''Johnny Cash''. A ogółem występ CF 98 należy do udanych, choćby dzięki temu, że otwierali imprezę, a pod sceną stało około tysiąca osób, gęsto robiących młyn, o pierwszej ścianie śmierci tego wieczoru nie wspominając. Poza tym Krakusy były jedynym zespołem tego wieczoru, który miał tak dobry kontakt z publicznością, przy czym balas pomiędzy energią na scenie a pod nią, w ich przypadku był perfekcyjnie zachowany. Miło patrzeć jak niemłodzi już muzycy szaleją do własnych dźwięków. Szkoda, że nie można tego powiedzieć o praktycznie wszystkich muzykach zespołów występujących po CF 98.
Pomorskie Muchy to zupełnie nie moja bajka. I choćbym chciał zrozumieć fenomen tej formacji, to nie potrafię. Doceniam specyficzny image na rockowych luzaków, całkiem zgrabne, ładne i wesołe piosenki, które mają radiowy potencjał, ale tak infantylnych tekstów dawno, ale to dawno nie słyszałem. W tym miejscu mam akurat sposobność wyznać, że to, co zaprezentowały Muchy, było tylko preludium to krainy ''pięknych'' tekstów, serwowanych przez rodzimych artystów, często zahaczających o zwykłą grafomanię. Rozumiem, że prostota, lapidarność w przekazie, nacisk na emocje, ale nie do końca pojmuję jak trzydziestolatek może ''opowiadać'' takie historie. Z drugiej jednak strony, takie a nie inne liryki, dobrze trafiają w wyniszczone szare komórki młodzieży. Łatwo zapamiętać, łatwo zaśpiewać. Muchy mają jeszcze jedną wadę. Są zbyt grzeczne, zbyt cukierkowe, a to powoduje, że obcowanie z ich muzyką na żywo jest monotonne. Dziwi mnie też przypisywana im łatka 2-step na kilku forach i stronach internetowych. Chyba ktoś w moshu stracił głowę i wyraźnie pomyliły mu się znaczenia tego terminu. W każdym razie, jeśli ktoś lubi proste, popowo-rockowe piosenki, bez wyraźnie negatywnego (agresywnego) zabarwienia muzyczno/lirycznego (gdzie ten ogień w gitarach!), to Muchy pewnie wypełniają braki w jego gustach. Mi nie. I to się już nie zmieni. Muchy zagrały piosenki zarówno z debiutu jak i wydanego rok temu krążka ''Notoryczni debiutanci''. Zatem nie zabrakło m.in. utworu tytułowego, ''93'', ''Przyzwoitość, ''Nie przeszkadzaj mi bo tańczę'', czy dwóch nowych kompozycji, będących zwiastunem trzeciej płyty.
W trakcie przerw zapalono wszystkie światła, I było widać ile tak naprawdę ludzi jest w Spodku. Co prawda, na Muchach płyta nie była wypełniona aż po brzegi, ale wyraźnie dało się odczuć, że pozycja występujących tego wieczoru zespołów, jest co najmniej wyrobiona, a tak liczna publiczność (z sektorami włącznie) była tego najlepszym dowodem. Koncert Happysad z założenia nie mógł mi się podobać. Za to mile się zaskoczyłem, bo zwłaszcza gra perkusisty Jarka Dubińskiego zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Dubin gra bokiem do fosy, podobnie jak Ślimak, bębniąc na totalnym luzie. Brakowało mu jeszcze tylko fajki w ustach. Happysad zagrało bardzo energicznie, żywiołowo - dokładnie tak, jak można się tego było spodziewać. W końcu punk zmieszany z reggae, co rusz podsycany rockowym feelingiem, dobrze sprawdza się na koncertach. O ile na co dzień nie jestem w staniej takiej muzyki słuchać, tak Happysad udowodniło, że do swej prostej, wesołej i bardzo pozytywnej muzyki mogą (scenicznie) przekonać nawet takiego dziada jak ja.
Setlista:
Made in China,
Zanim pójdę,
Lęki i fobie,
Piękna,
Długa droga w dół,
Taką wodą być,
Sami sobie,
W piwnicy u dziadka,
Milowy las,
Damy radę,
Kostuchna,
Czołgi
Po zakończonym secie Happysad, myślałem, że na scenie zamelduje się Coma. Tak się jednak nie stało, i choć deski Spodka okupowała formacja Strachy na lachy, pod wodzą niezmordowanego Grabaża, nie czułem się rozczarowany. Grabaż ma swój własny, specyficzny kontakt z publicznością, równie specyficzny głos, nijak nie przypominający śpiewu, oraz swoje ''kocie'' ruchy. Szkoda tylko, że frontman był jedynym ochoczo ruszającym się osobnikiem na scenie. Nie wiem skąd się bierze ten brak ruchu, przecież zarówno Happysad jak i Strachy grają bardzo energetyczną muzykę, co było widać po reakcjach non stop pogującej i aktywnie bawiącej się publiczności. Strachy zagrały długi, przekrojowy set, składający się jak sądzę z samych hitów. Za przeźroczystym, jasno-zielonym zestawem perkusisty, widniały bardzo ładne światła, przypominające mi nieco oświetlenie występów The Dillinger Escape Plan, ale tak jak mówiłem, spodziewałem się Comy, więc mnie to nie dziwiło. Strachy na lachy miały jednak pewną przewagę nad Comą. Coś czego sam się nie spodziewałem, a co wywarło na mnie fenomenalne wrażenie. Mowa tutaj o maksymalnie wydłużonej wersji ''Radia Dalmacija'', wzbogacanej grą świateł rodem z post-rockowych koncertów, niepokojącym klimatem, potężnym ciążarem w końcowej części oraz, w pewnym sensie, epickością, jakiej się po nich nie spodziewałem. Gdybym był młodszy miałbym ciary na plecach, a tak siedziałem z lekko otwartą buzią, ciesząc się, że nawet taki zespół jak Strachy na lachy nie boi się eksperymentować (prócz tekstu!). Występ można było oglądać na stojących po bokach sceny telebimach, a moją uwagę zwracały ujęcia perkusisty katującego swój nietuzinkowy zestaw.
Setlista:
Dzień dobry, kocham Cię,
Dodekafonia,
Miłosna kontrabanda,
Nieuchwytni buziakowcy,
Twoje oczy lubią mnie,
Ostatki,
Moralne salto,
Czarny chleb,
Raissa,
Żyje w kraju,
Piła tango
Radio dalmacija.
Kolejna, tym razem znacznie dłuższa przerwa mocno mnie zmęczyła. Z racji na to, że nie jestem fanem tego typu dźwięków, odczuwałem poważne zmęczenie, a i zdarzało mi się przysnąć. Coma zaprezentowała się w sposób... nadzwyczaj typowy. Za każdym razem kiedy mam okazję ich widzieć liczę na więcej, na to, że udowodnią mi, że zasługują na miano największego i najlepszego zespołu rockowego ostatnich lat i że, w konsekwencji będę zbierał szczękę z podłogi. Mógłbym, ale tak się nie stało. Telebimy wyłączono, z dodatkowych świateł zrezygnowano, w dodatku, dobór utworów kompletnie nie różnił się od tego, który wszyscy znają już od dobrego roku. I tak, z numeru na numer, Coma zabawiała publiczność, robiąc to raz mocniej, raz szybciej, innym razem idąc w sukurs za screamami (tak, screamami!!!) Roguckiego dokładając do pieca w ''Fuck the Police''. Zwolennicy bardziej stonowanego oblicza Comy mogli być trochę zawiedzeni, bo tylko nieco wymuszone ''Sto tysięcy jednakowych miast'', zagrane na sam koniec setu, wypełniały emocjonalną pustkę towarzyszącą temu występowi. Od trzech lat czekam na ''Leszka Żukowskiego'', obawiam się, że go już nigdy na żywo nie usłyszę. Koncert rozpoczęty od anglojęzycznego ''Turn Back the River'' wyraźnie zdziwił zebranych. Długi, rozbudowany utwór, w dodatku z angielskim tekstem, spowodował, że wszyscy zebrani stali w pełnej koncentracji obserwując to, co dzieje się na scenie. Dalej (co widać po samym doborze utworów) było mocno, ciężko, a potężnie zagrana ''Transfuzja'' (wreszcie słychać było stopy, w dodatku bez triggerów!) zmuszała do headbangingu. Zagrane na bis, rzeczone ''Sto tysięcy jednakowych miast'', z siedzącą publicznością (niczym na koncercie Korn), zwieńczyło set Comy, pozostawiając jednak niedosyt, rozczarowanie i wspaniałe wspomnienie drącego się Piotra Roguckiego, który spokojnie dałby sobie radę w nowoczesnej, metalowej formacji. Niestety, Comie towarzyszy wyraźne zmęczenie własnym materiałem. Takie wrażenie odnoszę już po raz drugi w raptem półrocznym odstępie czasu. Proponuję mniej koncertów, mniej nowych wydawnictw, po prostu przerwę. Tak szybko pieniędzy im nie braknie, więc miejmy nadzieję, że przy następnym albumie (byle nie w tym roku, ani nie w pierwszej połowie 2012 [nowy album prawdopodobnie przed wakacjami - przyp. red. prowadzącego]) Coma wróci do formy.
Setlista:
Turn Back the River
Pierwsze wyjście z mroku,
Trujące rośliny,
Transfuzja,
System,
Tonacja,
Skaczemy,
Święta,
Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopców,
Spadam,
Fuck the Police,
F.t.m.o
100 tysięcy jednakowych miast
Myslovitz szybko zainstalowało się na scenie. I choć z początku nie widziałem perkusisty, grającego na swoim malutkim zestawie, pusta przestrzeń na scenie perfekcyjnie nadawała się do pląsów i wygibasów zarówno Artura Rojka, jak i jego kolegów (w tym łącznie trzech gitarzystów). Niestety, z powodu zmęczenia oraz problemów logistycznych z dojazdem do domu, z występu Myslovitz zrezygnowałem po sześciu utworach. Podobno grupa chciała bisować, na co nie pozwolił organizator. Dziwne. W każdym bądź razie, to, co udało mi się zobaczyć, utwierdziło mnie w przekonaniu, że alternatywa, jeśli do tego gatunku zaliczymy właśnie muzykę Myslovitz - ma się bardzo dobrze, nawet jeżeli oscyluje wokół chwytliwych popowych rejonów.
Odjazdy uważam za udane i czekam na kolejną edycję. Do zobaczenia za rok. Wielkie brawa dla Go Ahead!
Grzegorz ''Chain'' Pindor