Rhapsody of Fire - 21.02.2010 - Katowice

Relacje

W katowickim Megaclubie byłem już niezliczone ilości razy. Szkoda tylko, że zawsze trafiałem tam na piechotę, i nigdy nie wyobrażałem sobie nawet dojazdu do niego samochodem. I to był błąd, bo nie dość, że na bezsensowną jazdę aż po centrum Chorzowa straciłem szmat czasu, to i benzyny spaliłem co nieco.

Na miejsce ostatecznie dojechałem dzięki uprzejmości nieznajomej, na którą trafiłem na przypadkowym przystanku autobusowym, w nieznanym mi przecież mieście. (sic!). Ową kobietę, przy okazji całkiem urodziwą, podwiozłem praktycznie pod moje miejsce docelowe. Serdecznie jej dziękuję, sam sobie też, bo i nowych doświadczeń mam więcej, a przy okazji spełniłem jakiś tam dobry uczynek.

Do klubu trafiłem trochę po godzinie dwudziestej, kiedy na scenie zainstalowani byli już włoscy power metalowcy z Vexillum. Na wstępie zostałem mile zaskoczony obdarowaniem mnie plakietką z napisem media. Wprawdzie nie pomogła mi ona, z powodu braku aparatu foto, w dostaniu się na balkoniki, bardzo doceniam jednak taką dbałość ze strony organizatora koncertu. W większości przypadków wiele to ułatwia, jak choćby kontakt z zespołem po występie. Vexillum oczywiście wcześniej nie znałem. Z racji na to, że od kilku lat kompletnie nie śledzę sceny heavy/power, ich tegoroczny debiut ''The Wandering Notes'' oczywiście nie przyciągnął mojej uwagi. I w sumie, może i by się tak stało, gdybym był fanem Freedom Call, wczesnego Rhapsody, a nawet Grave Digger.

Ich melodyjny, miejscami epicki power metal przypadł go gustu zebranym, i mimo iż ci urodziwi chłopcy raczej autoprezentacją zbytnio nie grzeszą, zagrali bardzo żywiołowo, dynamicznie, mocno posiłkując się klawiszowymi (i nie tylko) samplami, wywołując przy tym okrzyki radości, oraz zainteresowania nawet ze strony najstarszych wiekiem. Tak, tak. Spora część na moje oko, nieco ponad 700 osobowej publiczności stanowiła osoby powyżej czterdziestego, a nawet pięćdziesiątego roku życia. W sumie jednak nie zdziwiło mnie to zbyt mocno. Heavy metal ma się w Polsce bardzo dobrze, i to niezależnie od tego, czy konceptualnie to świat smoków, fantasy czy innych motywów przewodnich jest znamienny dla tego nurtu. Pod sceną bawili się zarówno starzy jak i młodzi, udowadniając, że (o dziwo!) nawet dwa pokolenia wstecz dobrze czują i rozumieją tę muzykę. Wracając jednak do Vexillum, mnie nie porwali, chyba nie mieli po prostu czym. Szkoda, bo mam sporo wspólnego z takim graniem i na ten koncert wybrałem się nie tylko z sentymentu do Rhapsody (of Fire).

Po niespełna 40 minutowym występie pierwszego supportu na scenie szybko zamontowali się panowie i pani z Visions of Atlantis. Pierwszy mój kontakt z tym zespołem odbył się w zbyt gorącej i męczącej moje ciało i umysł atmosferze na czeskim Masters of Rock. Nie pamiętam już nawet kiedy to było, chyba trzy lata temu, w każdym bądź razie wtedy nie wywarli na mnie żadnego mocniejszego wrażenia. Ot, skrzyżowanie Epica z modern metalem i lekkim szwedzko powerowym posmakiem. Czesi byli wniebowzięci, i to nie tylko z racji na urodę ówczesnej wokalistki. Tym razem, w mocno przebudowanym składzie oraz nowym materiałem z premierowego albumu ''Delta'', dali radę, a pod sceną rozgorzał pierwszy młyn wieczoru. Tak, młyn na heavy metalowym koncercie. Mój własny kraj nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Tak jak występy Sabaton cechuje istne piekło pod sceną (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), tak i na Visions of Atlantis, a ostatecznie i na gwieździe wieczoru, działo się znacznie więcej niż mogłem przypuszczać.

Oboje wokalistów doskonale ze sobą współgra, choć liczyłem na więcej growli ze strony męskiego frontmana VoA. Co prawda, nieziołek z wiecznym uśmiechem na twarzy preferuje czysty śpiew, tak growle w jego wykonaniu zdecydowanie dodawały kapeli mocy. Panna, o męskim imieniu Maxi, ubrana była w biało czarną kieckę, z diademem we włosach robiła wrażenie możliwościami wokalnymi. Visions of Atlantis zagrało naprawdę bardzo energiczny występ, ani na moment nie spuszczając z tonu, choć co raczej oczywiste, w tego typu dźwiękach nie ma zbytnio miejsca na szaleństwo. Technicznie bardzo w porządku, pod względem konferansjerki może i bez rewelacji, ale za to z uśmiechem na twarzy, i pewną dozą dramaturgii.

Na Rhapsody (of Fire) trzeba było poczekać trochę ponad pół godziny, aczkolwiek czas oczekiwania był tego warty. Potężny zestaw perkusyjny młodszego z braci Holzwarth robił piorunujące wrażenie. A sposób, w jaki Alex (jak rzekł Fabio Leone, legendarny perkusista) obsługiwał swój zestaw, budził ogromny podziw i respekt, jakimi darzę niewielu perkusistów, tak gęsto i szybko niszczących naciągi swojego zestawu. Od pierwszego do ostatniego utworu Rhapsody dawało popis umiejętności wszystkich muzyków zespołu (choć solówki brzmiały za cicho!) z solem perkusyjnym i basowym włącznie (to drugie, to istny rarytas na metalowych koncertach, zwłaszcza, gdy bas obsługuje tak utalentowany muzyk jak Patrice Guers). Dawno, ale to bardzo dawno nie miałem styczności z muzyką Rhapsody i zapomniałem jak bardzo lubię ten zespół. Każdy, dosłownie każdy utwór (z nowymi włącznie) to hicior. Dawno nie darłem gardła na takim koncercie, jeszcze dawniej nie cieszyły mnie niekończące się pitu-pitu, wesołe melodie, i patos, który innego (nie)metalowca raziłby w oczy i uszy.

Załoga Rhapsody of Fire to starzy wyjadacze, którzy doskonale znają swoją wartość, dlatego też, nie dziwiła mnie pewność siebie, uśmiech zadowolenia z powodu pierwszej wizyty u nas oraz świadomość tego, z jaką klasą prezentują się w trakcie swojego polskiego debiutu. Świetna konferansjerka Fabio, gromkie skandowanie nazwy zespołu, wykrzykiwane do granic możliwości teksty. Chłopak (nie wiem czy czasem nie Velox z fanclubu Sabaton) przebrany za Krzyżaka, z wielkim gumowym mieczem w ręce, pogujący i w końcu obecny na scenie różowy jednorożec, pół-wampir-pół-człowiek stojący koło mnie i ćpający (dosłownie) z pomarańczy, czy wreszcie kilku przedstawicieli rodem z Castle Party - wszystko to wzmagało jedynie klimat tego wydarzenia, wzbudzając we mnie wszelakie, ale raczej pozytywne emocje. Polska to szalony kraj indywidualności, co udowodnił jeden ze starszych panów w katanie z naszywkami death metalowych zespołów, i... w koszulce Twisted Sister. Dla mnie bomba, tak jak i wszystkie grube miśki machające resztką włosów w (niby) rytm muzyki. Tak szybki headbanging w takim wieku to raczej zakrawa na jakąś sadomasochistyczną przyjemność połączoną z atakami euforii i paranoi. Śmiesznie jednym słowem, ale pal licho, były to nieliczne przypadki wybitnie wyróżniające się z tłumu.

Show Rhapsody of Fire to istny profesjonalizm w każdym calu i nawet często szwankująca gitara Luci Turilliego nie psuła perfekcyjnego odbioru tego widowiska. Dramat i emocje przy włoskich balladach, szał przy ''Unholy Warcry'' czy niesamowite pogo przy wieńczącym występ ''Emerald Sword'' przywróciły mi wiarę w sens organizowania heavy metalowych koncertów w tym kraju. Olać Sabaton - warto było czekać prawie dekadę by usłyszeć te kawałki na żywo. Co z tego, że ''hollywood power metal'' (do dziś nie kumam tego określenia) to wiocha. Spoza muzycznych aspektów podobało mi się skandowanie nazwy zespołu na jakby dwa fronty, gdzie balkoniki krzyczały of Fire, a dół Rhapsody, czy śpiew samej publiczności starającej się a capella naśladować Fabio. Efekt o dziwo bardzo pozytywnie zaskakujący. W końcu ludzie przyszli tam nieco zedrzeć te gardła i mieli okazję się wykazać.

Show skończyło się równo z planowanym czasem, czyli o 23.30. Kolejny plus zarówno dla organizatora jak i występujących zespołów, że idealnie mieścili się w wyznaczonych ramach czasowych. Półtora godziny z Rhapsody (of Fire) to bardzo pozytywny zastrzyk heavy metalowej energii, który mam nadzieję, podwoi na majowym koncercie Kamelot i Evergrey, gdzie w przypadku tych drugich, ani na moment nie mam zamiaru oszczędzać gardła i moich krótkich włosów.

Setlista Rhapsody of Fire

Dar-Kunor
Triumph or Agony
Knightrider of Doom
Village of Dwarves
Sea of fate
Guardiani del destino
Land of Immortals
On the Way to Ainor
Dawn of Victory
Lamento Eroico
Holy Thunderforce
Unholy Warcry
March of the swordmaster
Reign of Terror
Emerald Sword

Grzegorz ''Chain'' Pindor