Schizma - 24.02.2010 - Katowice

Relacje

Katowicka zima mocno daje w kość, bez dwóch zdań. Nie inaczej było w czwartek, kiedy to w Arkadach miały zagrać trzy świetne formacje - bydgoska Schizma, mikołowski Stone Heart, i Providence - prosto z miasta Paryża. Jako że to, co działo się przed gigiem, akurat nie należy do najciekawszych opowieści - nawet tych pijackich, tak też przejdę do sedna wydarzenia.

Do Arkad, klubu, który w sprawie organizacji koncertów hardcore przejął pałeczkę po Marchołcie (do dziś nie wiem, dlaczego właściciel sceny Marchołt zrezygnował z tego typu imprez), dotarliśmy około godziny dwudziestej, tuż po nudnej, i ciągnącej się jak flaki z olejem podróży w busie, a następnie sprincie na tramwaj. Przed Arkadami pustki, nie tak jak na gigu Terror. W sumie to raczej logiczne, ale biorąc pod uwagę skład tego koncertu oraz to, że Schizma ostatni raz w Katowicach grała... no właśnie, nie pamiętam kiedy, chyba w 2009 roku, również z Providence, tak też liczyłem na solidną, jeśli nie bardzo dobrą frekwencję.

Widok pustej szatni, a następnie kompletnie nierozstawionych kapel oraz publiki liczącej jakieś 60 osób nie wróżył najlepiej. Co warto podkreślić, już wliczając paskudną obsuwę, gig powinien trwać, a tu ani widu ani słychu o tym, by cokolwiek miało się wydarzyć. Jak się znacznie później okazało, Providence nie dojedzie, i gig skurczył się o jakieś 40 minut występu Francuzów, dając więcej czasu dla Schizmy, i nie zmieniając nic w secie Stone Heart. Osobiście przyznam, że byłem rozczarowany, ale cóż, złośliwość rzeczy martwych (skrzyni biegów tym razem!) nie zna ani dnia ani godziny.

Czas umilało piwo (tyle, że Okocim za cholerę mi już nie smakuje), rozmowy ze Spookym, oraz znajomymi, i tak gdzieś przed dwudziestą pierwszą na scenie zameldowali się lokalni hardcore'owcy ze Stone Heart. Pierwsza refleksja nasuwająca się zarówno w trakcie jak i po występie jest taka, że zagrali swój najlepiej nagłośniony koncert (w historii). Wniosek drugi, znacznie ważniejszy - Stone Heart to ścisła czołówka hc w Polsce. Właściwie, to można by rzec, że te młode chłopaki, na co dzień pracujące w kopalni, czy tam w jej okolicach (!), pod względem żywiołu i energii przekazywanej publiczności doganiają Schizmę, robiąc to jednak w swoim własnym stylu, grając szybko, bezpardonowo, waląc po mordzie prostymi jak budowa cepa riffami i równie niewysublimowaną grą sekcji rytmicznej.

Set Stone Heart jak zwykle nie trwał dłużej niż 25 minut, a złożyły się na niego wszystkie utwory z wydanej w barwach Spook Records - ''The Struggle Continues'', cover Champion i pół-autorskie wydanie ''State of Mind'' grającej zaraz po nich Schizmy. Ku uciesze wszystkich zebranych (a z każdym utworem ich przybywało), załoga pod wodzą Tackiego zagrała jeden nowy numer, który jak wszystko pójdzie dobrze, zostanie nagrany w następnym tygodniu. Nowy song to potencjalny hicior, rozbudowany nawet jak na Stone Heart, z zajebistym drivem i strzałem w ryj głównie za sprawą uderzenia sekcji rytmicznej. O dziwo, niezatytułowany jeszcze utwór był dość długi, co bardzo mile mnie zaskoczyło. I jakby ktoś się jeszcze nie domyślił, pod sceną oczywiście nie zabrakło moshu ze znajomymi twarzami z Sight To Behold i Nice Shoes, którym dedykowane były poszczególne ''piosenki''.

Gig Stone Heart skończył się jednak za szybko, pozostawiając niedosyt, i dziwi mnie to, że nie sięgają po starszy materiał z poprzedniej epki. Nic na to niestety nie poradzę. Przerwa techniczna upłynęła pod znakiem szukania znajomych (co nawet w tak niedużym klubie okazało się trudne!), oraz przygotowaniach do przyjęcia nowego materiału Schizmy. Przed koncertem znałem tylko te premierowe utwory, które znajdowały się na myspace, i jak pewnie większości odbiorców nie podobało mi się brzmienie, które generalnie psuło/psuje odbiór nomen omen, dobrej muzyki i tak diametralnie różniącej się od tego, co zaprezentowali na moim ulubionym ''Hardcore Enemies''.

Występ Schizmy składał się z dwóch części. Pierwsza, to siedem nowych kompozycji, mających być zachętą do zabawy a także (moim osobistym) sprawdzianem tego, jak wypadają one na żywo. Większość ze zgromadzonych bacznie obserwowała nieco zmetalizowaną, a w dodatku mroczniejszą odsłonę zespołu Pestki. Cóż, frontman nie pokusił się o stwierdzenie, że atmosfera przypomina poznańską aurę, aczkolwiek, to chyba nie dziwne, skoro Schizma po raz pierwszy grała w Kato z premierowym materiałem. W dwóch utworach wspólnie z Pestką darł się Tacki, a cykający zdjęcia jak oszalały, znajomy Kuba, co rusz zabierał mikrofon Pestce. Część pierwsza, premierowa, utwierdziła mnie w przekonaniu, że mimo, iż z płyty nie jestem w stanie tych numerów słuchać, tak na żywo moc aż bije z głośników. 100 % zaangażowania, sporo ruchu na scenie i nawet okazyjnie growlujący Pestka (podobnie Tacki) to coś zupełnie nowego.

Druga część setu nastąpiła dokładnie po siedmiu numerach z nowego albumu i fani, bo w sumie na gigu znaleźli się sami zwolennicy Schizmy, mieli okazję mocno zaszaleć w moshu przy ''Oldschool Hate'', ''All But Hearts'', zedrzeć gardło przy ''State of Mind'', następnie ''Jedności'', ''Screaming for Change'' czy coverze Cro-mags. Po koncercie after party z załogą Schizmy, spora ilość wódki, dobre nawet i całkiem poważne rozmowy o muzyce i życiu, no i koniec tego dobrego. Powrót o 2 nocy, do spania, w ciszy, z powtarzającym się jednak w głowie pytaniem ''Co do ch**a?''. ''Gdzie to Providence''. Cóż, może za rok się uda. Oby.  

Grzegorz ''Chain'' Pindor