The Young Gods - 22.02.2011 - Warszawa

Relacje
The Young Gods - 22.02.2011 - Warszawa

Szykowałem się na ten koncert od dłuższego czasu i nawet absurdalnie niska temperatura za oknem nie była w stanie mnie powstrzymać przed dotarciem do warszawskiej Progresji. Miałem ogromny niedosyt po ostatnim występie The Young Gods na Hellfest, przerwanym niespodziewane po 20 minutach przez awarię prądu.

Zwłaszcza, że kapela, jakby dostosowując się do miejsca, w którym grała, od samego początku pojechała z koksem, grając mocniej niż wiele innych metalowych bandów, prezentujących się na tym feście. Lutowy, wtorkowy wieczór miał mi to w pełni wynagrodzić, i tak w istocie się stało. Było naprawdę gorąco. Ale, w gruncie rzeczy można to było przewidzieć, bowiem Szwajcarzy zawsze grają rewelacyjne sztuki. Potwierdzili to także i tym razem.

Zespół zawitał do Polski w ramach trasy promującej najnowszy materiał studyjny, wydany w ubiegłym roku "Everybody Knows". Przy okazji, celebrował również 25-lecie istnienia. W żadnym wypadku nie był to jednak koncert wypełniony wyłącznie hitami. Biorąc pod uwagę zaprezentowaną setlistę, można odnieść wrażenie, że zamiast patrzeć zbyt daleko w przeszłość, Młodzi Bogowie woleli skupić się na teraźniejszości; dlatego tego wieczoru można było usłyszeć aż osiem z dziesięciu kompozycji, pochodzących z nowego albumu.

Rozpoczęli jak na krążku, od introwego "Sirius Business", przechodzącego w "Blooming", w którym Franz Treichler po raz pierwszy sięgnął po gitarę akustyczną. Materiał z "Everybody Knows" na żywo sprawdził się znakomicie, zarówno jeśli chodzi o dynamiczniejsze kawałki, jak "Tenter le Grillage" i "No Land's Man", jak i te spokojniejsze. Świetnym pomysłem było na przykład zaprezentowanie "Introducing" opartego na prostej melodii gitary akustycznej (swoją drogą, kojarzy się lekko z charakterystycznym motywem "Dream On" Depeche Mode). Niespodzianką było za to zamknięcie całego setu utworem "Once Again", który kończy ostatnią płytę. Kojący, wyciszony numer całkiem niespodziewanie uspokoił publiczność, pobudzoną przebojowymi "Gasoline Man" i "Freeze".

Te dwa kawałki pojawiły się dopiero, gdy kapela wyszła na bisy po raz drugi. Wcześniej jednak poleciały starsze rzeczy, m.in. mocarny "Skinflowers", fenomenalny "C'est quoi c'est ça", "Kissing the Sun", przearanżowany "Envoyé", "Supersonic" czy "About Time". Podczas tego ostatniego Treichler skorzystał z reflektora przymocowanego do statywu mikrofonu, kierując go na poszczególne osoby z publiki podczas śpiewania fraz "...and the winner is...". Świetny patent, choć pamiętam, że na Hellfest frontman wywijał statywem (i zarazem reflektorem) jak opętany.

Sam show był po prostu perfekcyjny. Począwszy od nagłośnienia i świateł, a na formie muzyków skończywszy. Wokalnych możliwości mógłby pozazdrościć Treichlerowi niejeden gwiazdorski śpiewak, nie mówiąc o specyficznym, jedynym w swoim rodzaju tańcu frontmana. Trochę szkoda było patrzeć na kaszlącego Vincenta Hänni (obsługującego zarówno gitarę, jak i bas), który, najwyraźniej mocno przeziębiony, wyglądał jakby cierpiał katusze. Choć muzycznym fundamentem kompozycji The Young Gods jest elektroniczny beat, dużą rolę odgrywa w zespole perkusista Bernard Trontin. Gra na żywych bębnach, a jego ścieżki idealnie współgrają i uzupełniają wszechobecną elektronikę.

Na takie koncerty powinny walić tłumy, ale nie jestem naiwny i nie oczekiwałem, że Progresja będzie pękać w szwach. Tak czy owak, wieczór niezapomniany.

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka