Tiamat - 11.12.2010 - Warszawa

Relacje
Tiamat - 11.12.2010 - Warszawa

Tiamat to jeden z tych zespołów, które w Polsce zawsze mogą liczyć na gorące przyjęcie. Grali tu już tyle razy, że trudno zliczyć; na żywo widzieli ich już chyba wszyscy, prócz niemowlaków i umarlaków. Sam uczestniczyłem w ich koncertach kilkakrotnie (pierwszy raz jakieś 15 lat temu); z jakością setów bywało różnie.

Trudno przede wszystkim oprzeć się wrażeniu, że Edlund jest już tak zblazowany, że Tiamat toczy się bardziej siłą rozpędu niż choćby cieniem pasji i kreatywności. Przeczucie podpowiadało mi więc, że tego sobotniego wieczoru nie będę raczej świadkiem wielkiego widowiska. Sentyment kazał mi jednak przebijać się do Progresji przez śnieg i zawieruchę, choć w gruncie rzeczy niewiele bym stracił, gdybym został w domu.   

Dobrą wiadomością była absencja jednego z zapowiadanych supportów. Stoneman, podobno z powodu osobistych problemów gitarzysty, nie mógł zagrać. W żadnym razie nie przełożyło się to na wydłużenie występu Tiamat; cała impreza rozpoczęła się za to z godzinnym opóźnieniem, co doskonale wyrównało brak Stoneman. Co więcej, Szwedzi nie tylko nie zagrali dłużej, ale wręcz skrócili swoje show grając mniej utworów niż mieli zaplanowanych w setliście.

Zanim to jednak nastąpiło musiałem przetrwać napór drugiego rozgrzewacza, który (niestety!) dotarł do Progresji i bezpowrotnie zmarnował 45 minut mojego cennego życia. Nie pojmuję, jakimi kryteriami kierował się ten, kto kompletował taki skład trasy. Pół biedy, rozdźwięk stylistyczny między Orden Ogan a Tiamat, ale występ Niemców był tak żenujący, że po dziś dzień nie mogę się z niego otrząsnąć. W gruncie rzeczy nie mam się czemu dziwić, wiadomo przecież, że teutońskim heavy/power metalem można straszyć dzieci, a gorsze od takiej muzy jest tylko... nie, nie, od tego nie ma nic gorszego. Określenie ’wieś gra i śpiewa’ nie oddałoby nawet w połowie słabizny tego widowiska, choć patrząc na reakcję publiki mam wrażenie, że jestem w tej ocenie całkiem odosobniony. Najfajniejszą częścią setu (prócz przerw między utworami) był moment, gdy wokalista namawiał ludzi, by na zawołanie "Hello my friends" pokazać mu środkowy palec i krzyknąć "Fuck you, pussy". Samokrytyka zawsze w cenie i gdyby tylko sprawiło to, że Orden Ogan zejdzie ze sceny, użyłbym obydwu palców, krzycząc ile wlezie. Niestety, kapela bezlitośnie serwowała swe plastikowo-biesiadno-przaśne patatajce w rodzaju "We are Pirates". Szczęśliwie, nawet najgorszy koszmar kiedyś musi się skończyć.

Po długiej przerwie, którą trudno racjonalnie wytłumaczyć, mając na uwadze, że na scenie nic się nie działo, oczom zebranych ukazał się Tiamat. "O mój boże, jaki on jest piękny!" - zakomunikowała koleżance jedna ze stojących w pobliżu małoletnich fanek zespołu. Szczerze mówiąc, kiedy to usłyszałem, zrobiło mi się trochę nieswojo. Już na początek zaskoczenie, bowiem kapela zaprezentowała się w kompletnie przemeblowanym składzie. Nie było ani Andersa Iwersa, ani Johana Niemanna. Osobnik za zestawem perkusyjnym mógł być Larsem Skjoldem, ale szczerze mówiąc głowy za to nie dam. Kim zatem byli muzycy, którzy wystąpili tego wieczoru? Nie wiem, bo Edlund zapomniał ich przedstawić. Zresztą, frontman generalnie nie angażował się szczególnie w ten występ. Owszem, dziękował fanom prawie w każdej przerwie, ale jego zachowanie znamionowała przede wszystkim rutyna. W zasadzie nawet mu się nie dziwię; wnioskując z samych tylko okrzyków wznoszonych przez publikę, można było odnieść wrażenie, że gwiazdą wieczoru był zespół In a Dream. Tiamat od lat nie może uwolnić się od starego wizerunku, "The Sleeping Beauty" grają wyłącznie z obowiązku, ale polska publika wciąż swoje.

Koncert okazał się raczej letni, a setlista niezbyt zaskakująca. Nie będę się czepiał pomijania na żywo niektórych fragmentów utworów, bo u Szwedów to akurat norma. Jedną z najjaśniejszych chwil była "Phantasma The Luxe", ale niestety takich momentów nie było zbyt wiele. Najbardziej przeszkadzało mi nie tylko słabe nagłośnienie mikrofonu Edlunda, ale przede wszystkim wokalny udział gitarzysty i klawiszowca. Zagrany na początek "Fireflower" został zaśpiewany na dwa głosy przez frontmana i parapeciarza; szczerze mówiąc, nie wyszło to najlepiej. Podobnie działo się też w innych częściach setu. No i rzecz najważniejsza - za krótko. Z niewiadomych przyczyn zespół nie zagrał wszystkich kawałków, które umieścił w setliście. Na pewno zabrakło "Do You Dream of Me" i, o ile dobrze pamiętam, "Love in Chains". Nie mam pojęcia, czemu tak się stało, na pierwszy rzut oka wszystko było ok. Nawet Edlund, dziękując na koniec publiczności, sprawiał wrażenie wzruszonego. Może nawet dałbym się nabrać, gdybym nie był takim cynikiem. Zagorzałym fanom na pewno się podobało, dla mnie był to jednak najsłabszy koncert Tiamat, którego byłem świadkiem. Właściwie jestem prawie pewny, że był również ostatni.


Setlista Tiamat:

Fireflower
Children of the Underworld
Cain
What Ever That Hurts
Divided
Vote For Love
Brighter Than The Sun
Until The Helhound Sleeps Again
Phantasma The Luxe
Cold Seed

Wings of Heaven
The Sleeping Beauty
Gaia

 

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka