Swans - 09.12.2010 - Wrocław

Relacje

Powroty zespołów-legend po latach nieobecności z definicji budzą duże emocje i kontrowersje. Nie inaczej jest ze Swans. Ostatnia płyta grupy spotkała się z różnym przyjęciem. Pomimo tego na wrocławski koncert Łabędzi w Firleju stawiła się spora liczba osób, łaknących posępnych kompozycji Michaela Giry.

Wieczór niepozornie i dość nieśmiało rozpoczął James Blackshaw. Jego krótki recital był tylko (czy może aż) popisem gry na gitarze klasycznej. Niestety samemu artyście brakowało charyzmy, podobnie jak tworzonej przez niego muzyce wyrazistości oraz oryginalności. Najbardziej zainteresowany sam chyba zdawał sobie z tego sprawę i opuścił scenę zaledwie po 25 minutach jej okupacji zostawiając miejsce dla gwiazdy wieczoru.

Może wielu wyda się to dyskusyjne, ale paradoksalnie największe emocje towarzyszyły pierwszym trzydziestu minutom koncertu. W czasie rozbudowanego intra, które przeszło ostatecznie we wciągającą improwizację, na scenę kolejno wkraczali poszczególni muzycy. Na przywitanie słuchacze zostali przytłoczeni pulsującymi elektronicznymi szumami, do których dołączyły dźwięki cymbałów Phila Puelo, a następnie dzwonów rurowych Thora Harrisa. Gdy publice ukazali się Chris Hahn, Chris Pravdica oraz - zapewne najbardziej oczekiwani - Norman Westberb i Michael Gira panującą na sali kakofonię wzbogaciły potężne gitarowe sprzężenia i drony. Z ogólnego sonicznego chaosu wyłonił się ostatecznie pierwszy właściwy utwór - otwierający "My Father…", "No Words/No Thoughts". Nowy skład Swans najwyraźniej nie składa się jednak z grzecznych muzyków, dokładnie odgrywających dźwięki z albumów. Nawet stosunkowo łagodne numery ze wspomnianej ostatniej płyty przeistoczyły się częściowo w improwizowane, gwałtowne monstra. Zyskały na tym zwłaszcza klasyczne "Your Property", wykonane w niezwykle przejmujący sposób "I Crawled" czy anty-hymn religijny, "Sex, God, Sex", w którym zabrakło jednak charakterystycznych wokaliz Jarboe.     


Największą uwagę wzbudzał oczywiście Michael Gira. Lider Swans to postać nietuzinkowa, co też dawał odczuć właściwie od pierwszych chwil pojawienia się na scenie. Wszystkich zadziwiła z pewnością jego prośba o włączenie świateł na całej sali,- której, wobec początkowego niezrozumienia ekipy organizatorskiej, towarzyszyły jego zgryźliwe uwagi - ponieważ chciałby zobaczyć całą widownię. Efekt trochę zepsuł atmosferę. W przypadku tak dekadenckiego zespołu trudno byłoby wymagać po członkach grupy przejmowania się odbiorem ich sztuki przez publiczność. Drażnić mogło także przerysowane i przesadne przeżywanie niektórych utworów przez Girę. To także można zrzucić jednak na karb specyfiki koncertu Swans...   

Sam Gira, jak na twórcę jednych z najbardziej ponurych albumów w historii muzyki, który do tego deklaruje, że gdyby nie został muzykiem, byłby seryjnym mordercą, pomimo swoich dziwactw, sprawiał wrażenie… sympatycznego. Parokrotnie podlizywał się publiczności oznajmiając jej - co prawda, nie bez ironicznego uśmieszku - że jest "piękna" i pytał o imiona poszczególnych fanów.

Oko cieszył jednak widok całego zespołu, który z pasją odgrywał poszczególne numery. Wrażenie robił zwłaszcza jazgotliwy duet nieubłaganie szarpiących struny swoich instrumentów Giry i Hahna w czasie jednej z improwizacji. Miło wiedzieć, że mimo długiego stażu obaj panowie odnajdują widoczną frajdę w generowaniu hałasu na scenie. Tylko Norman Westberg zdawał się być nieobecny i niewiele zainteresowany tym, co działo się wokół niego.


Koncert mógł pozostawiać w pewnym niedosycie przez fakt pominięcia w setliście wielu wspaniałych utworów z pokaźnej dyskografii zespołu. Z drugiej strony przy takim dorobku ciężko jest zbudować set mogący zadowolić wszystkich. Pomijając to, trzeba przyznać, że wrocławski występ Swans był jednym z najważniejszych i najwspanialszych wydarzeń mijającego roku. Miejmy nadzieję, że na kolejny nie przyjdzie nam czekać ponownie kilkudziesięciu lat.


Jacek Walewski