Tiamat - 12.12.2010 - Katowice
Niemożliwie paskudna pogoda, niebotyczny wręcz mróz, chlapa na drogach oraz kac po sobotniej imprezie, pod żadnym pozorem nie przeszkodziły mi w partycypowaniu w koncercie Tiamat w katowickim Megaclubie.
Uprzednio minimalnie rozgrzałem się w osławionej już w całej Polsce ''Lornecie z Meduzą'' (a to za sprawą przyzwolenia na palenie w lokalu o mniejszej powierzchni niż 100m2). W próbach ogrzania się i zmotywowania do dalszego (mniej lub bardziej) aktywnego działania towarzyszyła mi Ania - niezwykle optymistycznie nastawiona do dźwięków, które prędzej wywołują u niej bolesną palpitację serca niż gorące (i pożądane tego dnia) podniecenie.
W klubie zjawiliśmy się tuż przed dziewiętnastą, co by rzeczywiście zdążyć na właściwe rozpoczęcie koncertu. Jak się jednak okazało, z racji na absencję Darkside, bramy otwarto o godzinie 18.30, a sam koncert miał się rozpocząć o godzinie dwudziestej. Co jak co, ale niemal półtoragodzinna przerwa niezbyt mi się widziała. Dodatkowo, przynajmniej z początku frekwencja kompletnie nie powalała. Wręcz, śmiało stwierdzam, że tak jak to bywa w przypadku imprez klubowych z ''inną'' muzyką, lepiej czasem przyjść później, żeby się nie zawieść. Do ósmej w klubie pałętało się na moje oko nieco ponad 100 osób, a w trakcie występu Orden Ogan, liczba ta zwiększyła się prawdopodobnie do dwustu z hakiem. Z punktu widzenia organizatora - Tomy z Frontside, a właściwie z KnockOut Productions, wynik ten chyba nie był najgorszy. Zwłaszcza, że data koncertu przypadała na niedzielę, no i cena oscylująca wokół osiemdziesięciu złotych też była niczego sobie.
Orden Ogan mogło być niespodzianką dla... fanów na wskroś rockowo-gotyckiej muzy. Sztampowe niemieckie p2p2 z lekkim, nowoczesnym thrash/powerowym zacięciem nieraz ocierającym się o folk czy elektronikę (ta ostatnia najciekawsza), z pewnością trafiłoby (i pewnie trafia) w gusta fanów Persuader czy Blind Guardian (merch jak i okładka debiutu łudząco przypomina fronty znane z płyt Hansiego Kurscha i spółki). Od samego początku ich show kompletnie nie dziwiło mnie wydanie ich albumu przez AFM Records, do katalogu którego pasują wprost idealnie. Biorąc pod uwagę dobre przyjęcie przez publikę (przez moment trwało pogo), świetny kontakt z gawiedzią, czy wreszcie bardzo pozytywne i humorystyczne podejście zarówno do siebie samych jak i nomen omen - paradoksalnie całkiem poważnej, i wymagającej odpowiednich umiejętności muzyki, ich występ śmiało można zaliczyć na plus.
Niemiaszki zagrali prawie cały swój ''debiut'', włącznie z hitem w postaci ''We Are Pirates'' czy rozbudowaym ''Angels War''. Gro występu utrzymane było w szybkim, tradycyjnym dla takiej muzyki tempie. Co warto odnotować, to to, że zarówno klawiszowiec jak i główny wokalista(gitarzysta) perfekcyjnie odpowiadają swoim głosom. Dawno nie słyszałem tak sprawnego deutu wokalnego, zwłaszcza w heavy metalu. Gustowny headbanging, solidne brzmienie - zabawa z wykrzykiwaniem ''Fuck You Pussy'', w ramach podziękowania za dedykację utworów (śmiech) wszystko to kumulowało się w jedno - bardzo pozytywną recepcję ich występu. Jedyne do czego rzeczywiście mogę się przyczepić to do tragicznie brzmiących garów, gdzie blachy kompletnie wybijały się na przód, a tomy W OGÓLE nie istniały. Trigger na stopie załugszał resztę zestawu co akustyk bardzo skrzętnie starał się naprawić. Niestety - nie udało mu się.
Orden Ogan zeszli ze sceny po bagatela czterdziestu minutach (a ponoć zarówno gwiazda wieczoru jak i support mieli zagrać dłuższe sety), po czym gdzieś w połowie show Tiamat pałętali się między ludźmi. Na zespół - legendę ''klimatów'', nie czekaliśmy długo, co mnie akurat niezmiernie ucieszyło. Bez jakichkolwiek dekoracji sceny (w Warszawie i Gdańsku świetlane elementy w postaci np. krzyża) tuż po dziewiątej wyszli na scenę. Wyglądali jak zmanierowani rockmani, a nowy gitarzysta jakby żywcem wyjęty z lat 90. Perkusista i basista również - z zakazaną fajką w mordzie, ale... głównie z uśmiechem na twarzy, co jak na tak ''smutne'' dźwięki było swoistym novum. Niezależnie od granego utworu cieszył mnie rozkład wokali na owego gitarowego, Johana i klawiszowca (co ciekawe, jego mikrofon ustawiony był głośniej jak lidera formacji). W paru momentach dość mocno sprzęgało, a nawet jeden z majków padł. Akustyk, obok którego stałem (w ogóle mega piona za bluze The Sorrow) nie bardzo wiedział co z tym fantem zrobić, zwłaszcza, że jakiekolwiek zmiany na potencjometrach wpływały wyłącznie negatywnie. Odnośnie samego brzmienia - MASA. Potężny, klarowny i mocny sound (nie licząc tomów w perkusji).
O dziwo, co z pewnością ucieszyło wszystkich zebranych, zagrali całkiem żywiołowo, efektownie, i bez silenia się na bóg wie jakie wygibasy. Nawet Johan się uśmiechał, co pewnie nie jest zbyt częstym wyrazem uczuć w jego życiu. Przy okazji fajny motyw z robieniem zdjęcia publice ze sceny, czy tak jak Orden Ogan, publikowanie wiadomości na twitterze... w tracie występu. Gdy z głośników leciały takie hity jak ''Cain'', ''Whatever That Hurts'' czy nieśmiertelne ''Sleeping Beauty'' (na wokalu gościnnie growlujący Max Cole????) pod sceną szalało istne pogo, a w porywach dwóch jegomościów pokusiło się o crowd surfing. Niżej podpisany solidnie odpłynął przy granej na bis "Gaia", po czym, spokojnie mógł udać się do domu. Setlista bardzo zbliżona do tej w Gdańsku, i szkoda, że nie pokusili się o zagranie choćby "Equinox". Wtedy faktycznie obserwowalibyśmy ogień, który rozpaliłby wszystkie zmrożone serca (śmiech).
Do następnego.
Setlista Tiamat:
Fireflower
Children Of The Underworld
Cain
Whatever That Hurts
Divided
Vote For Love
Do You Dream Of Me?
Brighter Than The Sun
Until The Hellhounds Sleep Again
Phantasma De Luxe
Love in chains
Cold Seed
-encore-
Wings Of Heaven
The Sleeping Beauty
Gaia
Grzegorz ''Chain'' Pindor.