Dick 4 Dick - 02.12.2010 - Katowice
Zima w pełni, ledwo co udało mi się wrócić do mieszkania, a tu cynk - Dick 4 Dick i L. Stadt grają w Katowicach. No, ok? Ale co z tego? Pytanie - czy chcę iść? A owszem, czemu nie? W ten o to sposób dzięki uprzejmości koleżanki Klaudii, którą serdecznie pozdrawiam, spędziłem zimowy wieczór inaczej niźli przed komputerem w samotności.
W przeciągu półtorej godziny dokonałem zaiste niemożliwego: zjadłem, wykąpałem się, posprzątałem, a nawet i zdecydowałem się w co też, ja miś, nie chodzący raczej na offowe koncerty, mam się ubrać (o proszę, rewia mody istna na ''rockowym'' koncercie).
Komunikacja miejska w Katowicach poraża punktualnością, a coraz to obfitsze opady śniegu wzmagają jedynie (nie)cierpliwość oraz wzmożoną aktywność... lewej półkuli mózgowej w czasie snu w busie. Bez szalika i rękawiczek, ale za to uzbrojony w pozytywne myślenie i kompletną niewiadomą muzyczno-stylistyczną pustkę w głowie, po bodajże czterdziestu minutach dotarłem do centrum. Jakby ktoś nie wiedział, a sądzę, że jest takich wielu, rejon dworca PKP, zwanego popularnie brutalem (bo w takim stylu architektonicznym został wybudowany) zostaje zamknięty na czas remontu nowego obiektu, lśniącego krystaliczną czystością szklanych okien, dwóch sąsiadujących (kolejnych już) centrów handlowych, oraz części właściwej - nowoczesnego terminala dla pasażerów.
W Cogitaturze nigdy nie byłem, choć miałem możliwości ku temu by być, czy to na koncercie Frontside bodajże rok temu, czy też w marcu bieżącego roku w ramach trasy Endwell, To Kill i jeszcze jakiegoś core'owego tworu. Do klubu udałem się pospiesznie, gdyż umówiony byłem na określoną godzinę. Co prawda, mój zmysł orientacji w terenie początkowo błędnie podpowiedział mi w którą stroną mam się udać, a dokładnie w którą bramę wejść, mimo to jednak przed klubem zjawiłem się nie dość, że wcześniej... to jako jeden z naprawdę nielicznych. Stanie w mrozie i wyczekiwanie aż Klaudia wreszcie się pojawi, niestety nie należało do przyjemnych. Zdecydowanie powinienem zabrać rękawiczki, a szalik, barwny i ciepły, czarno czerwony, prawie tak duży jak i ja to mus! W okolicach godziny dziewiętnastej, dokładnie niby o czasie startu koncertu pojawiła się Ona, i weszliśmy do środka.
Cogitatour to bardzo ładne, nastrojowe miejsce, gdzie marazm i zimowa nostalgia na chwilę mogą odejść w zapomnienie. Niezależnie czy to przy kawie, herbacie, soku, a nawet i napojach wyskokowych - rozmawia się tam wybornie, płynnie, nie zważając na upływający czas. W pewnym sensie ten błogi stan dał się nam we znaki. Duet ja - Klaudia, powiększył się nam o dwoje kolejnych wielbicieli muzyki nietuzinkowej, ale wciąż rockowej. Marysia i Paweł (a zwłaszcza ten drugi) doskonale sprawdzili się jako kompani zarówno w czasie audiowizualnej prezencji obu występujących tego wieczora formacji, jak i konwersacji na tematy mniej lub bardziej dotykające prozy dnia codziennego. ''Bramy'', a raczej drzwi na poddasze, gdzie mieści się scena (była teatralna) w Cogi otworzono niestety tuż po godzinie dwudziestej.
Godzinna obsuwa to nic nowego, zwłaszcza na metalowych koncertach, ale tym razem, będąc na imprezie ściśle alternatywnej, niemile mnie to zaskoczyło. Liczyłem na to, że po pierwsze: wszyscy zainteresowani już się pojawią, a po drugie: że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik (wszak to mały klub, nie ma z czym się brzydko mówiąc: pierdzielić). Myliłem się, bo sam koncert, w niemożliwie zimnych warunkach rozpoczął się tuż po dziewiątej czasu naszego. Nie wiem w jakiej strefie czasowej przebywają muzycy (zwłaszcza L. Stadt, którzy często odwiedzają północnoamerykański kontynent), ale dwugodzinnego oczekiwania, a nawet i wyczekiwania na (nie)znane przez chwilę, a nawet dwie, można było pożałować.
Owo poddasze to całkiem fajne, klimatyczne pomieszczenie, budujące pewien dziwny, czasem niepokojący nastrój - głównie z racji na panującą tam ciemność. Minibar, w miarę duża scena, sporo sprzętu (dwa zestawy perkusyjne, a raczej jeden klasyczny plus drugi złożony z perkusjonaliów), dwie gitary, a przez większość część koncertu L. Stadt, tylko jedna, bo basowa i on, a nawet oni. Fenomenalny wokalista, nowy nabytek w postaci garowego, basista od czasu do czasu wspomagający wokalnie, i nieco sztywny z wyglądu, ale za to żywiołowy duchem drummer nr 2. Zamieszania sporo, bo większość czekała na ten występ. Ja rozsiadłem się w wiklinowym fotelu, poprawiłem bluzę, i czekałem na to, aż mnie kupią, i nie pozwolą ze swoich sideł wypuścić.
Niestety stało się dokładnie to, czego się obawiałem. Chłód udzielił się również muzykom. Praktyczny brak konferansjerki, tego (mimo wszystko wymaganego) żywiołu i szaleństwa, utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że mieszanie popu z elementami synth-rocka, post-depeszowymi nastrojami, czy lo-fi może, ale nie musi sprawdzać się na koncercie. Swą uwagę zwracałem głównie na sekcje rytmiczną i tu... bez basisty. Nie wiem dlaczego ale basu słychać po prostu nie było. Za to bębny jak najbardziej, a już najlepiej jak nowa twarz L. Stadt dokładała do pieca na twinie (szkoda, że tylko dwa razy!). Autem formacji jest Łukasz Lach, który swym głosem, a teraz nawet i nieco elvisowskim wyglądem, niejedną pannę kupił. Panów też, bo z tego co zauważyłem to niejednemu się podobało. L.Stadt (Łódź, Łódź, Łódź!) zaprezentowało bardzo przekrojowy set - bo przecież aż z dwóch wydawnictw, z czego jedno, dopiero ujrzy światło dzienne. Zatem usłyszeliśmy ponoć nie grany od dawna, zaśpiewany po polsku ''Londyn'', ''March'', ''Death on a surfer girl'', czy niestety nie zaśpiewany z siostrą wokalisty Izą - ''Superstar''.
Godzinny koncert, czy tam niemal godzinny (celowo nie mierzyłem czasu) minął sobie nader spokojnie. Bez spazmów radości, bez ataków nienawiści, ot w chłodnej, ale przyjaznej atmosferze. Na scenie nawet dość szybko jak na ilość instrumentów i procesorów elektronicznych zameldowali się panowie z Dick 4 Dick. Ich występ okraszały niestety niezbyt spójne (a przynajmniej nie zawsze!) wizualizacje, ciekawa gra świateł... i kontrast pomiędzy również szeroko pojętym rockiem, a klubową (?) wersją zespołu. Disco wraca i to w pełnej krasie (nawet w negliżu basisty), a gdyby tak jeszcze Dick 4 Dick skróciło te swoje wygibasy do przysłowiowych trzech minut na kawałek, myślę, że mogliby zawojować wszelkiej maści tancbudy. Nie wiem czemu odniosłem wrażenie jakoby koncertowe wersje w głównej mierze nowych utworów były dłuższe. Niestety gwiazda wieczoru choć grała już dla publiczności pod sceną stricte, nie porwała ani do tańca z prawdziwego zdarzenia, ani nie rozbudziła smaków na więcej. Podobno był to jeden ze słabszych koncertów Dick 4 Dick... jaki widziała Klaudia. Wierzę jej, bo faktycznie nie było cudownie. Owszem, było barwnie, niezwykle dźwięcznie, i w pewnym sensie retro, ale żebym się przy tym lapidarnie mówiąc: podniecał to nie bardzo. Na pochwałę za bardzo specyficzne attitude i nośny głos zasługuje chyba główny (tak?) wokalista, a jednocześnie gitarzysta i klawiszowiec formacji. Do końca występu nie dotrwałem. Niestety, ale ominęły mnie chyba (?) tylko dwa utwory.
Źle nie było, ale nie jestem przekonany co do tego, czy jeszcze kiedykolwiek wybiorę się zarówno na L. Stadt jak i Dick 4 Dick. Może to wina miejsca, pory roku, albo najzwyczajniej w świecie - zmęczenia, bo choćbym nawet chciał to nie powiem, że mi się podobało. Jeszcze raz wielkie dzięki dla Klaudii, a przy okazji piątka dla reszty towarzyszy.
P.S
Celowo używam starej nazwy zespołu Dick 4 Dick, która teraz brzmi... D4D :-)
Grzegorz ''Chain'' Pindor