Karma To Burn - 12.11.2010 - Warszawa
Nie ma to jak piątkowy wieczór, spędzony na dobrym rockowym koncercie. A kiedy stolicę nawiedzają kowboje z Karma To Burn, ściągnięci na dziki wschód przez Ceremony Booking, można oczekiwać wyłącznie przedniej zabawy.
Amerykanie w przeszłości dwukrotnie już mi umknęli, tym razem więc nie było opcji, bym o właściwej porze nie stawił się w Piwnicy pod Harendą. Tym bardziej, że w zamierzchłych czasach przedszkolnych byłem dumnym posiadaczem kowbojskiego kapelusza, skórzanej kamizelki i, co najważniejsze, plastikowego, a jakże, colta.
Po standardowym już, blisko godzinnym poślizgu, na deskach zaprezentował się stołeczny Elvis Deluxe. Nie ukrywam, że nie mam bladego choćby pojęcia, co słychać na polskiej scenie, nie miałem więc dotąd okazji widzieć młodzieńców w akcji, nie znam także twórczości studyjnej zespołu. Elvis wywiązał się ze swego zadania bez większych zastrzeżeń. Najkrócej rzecz ujmując, panowie biorą na warsztat rasowy i przebojowy stoner, momentami wpadający w klimaty pustynne, czasem zahaczający o Queens Of The Stone Age (histeryczna maniera wokalisty przypomina mi nieco sposób śpiewania Nicka Oliveri), a niekiedy nawet o Danzig. Fajnie się tego słuchało, choć wydaje się, że wycięcie z setlisty balladki (tytułu nie pamiętam), która skutecznie rozbiła nastrój koncertu, wyszłoby wszystkim tylko na dobre. Tak czy owak, zespół świetnie czuje takie granie i coś mi mówi, że rozejrzę się za zapowiadanym na przyszły rok nowym albumem.
Czas jednak na gwiazdę wieczoru. Karma To Burn zwiedza Europę, promując wydany w tym roku (po 8 latach przerwy) nowy materiał "Appalachian Incantation". Płytę zarejestrowano w trzyosobowym składzie, z gościnnym udziałem wokalisty Daniela Davisa (Year Long Disaster), którego można usłyszeć w jednym jedynym utworze. Efekt okazał się znakomity, nic więc dziwnego, że Davies na stałe dołączył do zespołu (a trio dołączyło do niego, bowiem obecne składy K2B i YLD pokrywają się w 100%) i chłopaki wspólnie ruszyły w trasę. Tym sposobem Amerykanie nie ograniczyli się wyłącznie do numerów instrumentalnych, co bez wątpienia istotnie przyczyniło się do urozmaicenia całego występu.
Instrumentalne - mniej skomplikowane, za to szybsze i niesamowicie energetyczne rockowe petardy zostały umiejętnie zbalansowane przez spokojniejsze i bardziej piosenkowe utwory, z Daviesem za mikrofonem. Dla mnie to strzał w dziesiątkę, bo set złożony tylko z kawałków pierwszego typu mógłby okazać się po prostu bardziej nużący. Nuda nie miała jednak tego wieczoru wstępu do Harendy. Najlepsze jest to, że po tylu latach widać w muzykach ogromną pasję i szczerą radość z grania. Basista Rich Mullins, bardzo po amerykańsku zresztą, nie przestawał uśmiechać się ani na chwilę; kapela sprawiała wrażenie naprawdę zadowolonej z przyjęcia, jakie zgotowała jej całkiem licznie zgromadzona publika. Mullins, dzięki swemu nietypowemu sposobowi trzymania gryfu i, siłą rzeczy, Davies jako frontman, przyciągali największą uwagę publiczności, jednak prawdziwym mistrzostwem wykazał się bohater drugiego planu - Rob Oswald. Brodaty perkusista grał mocno, a jednocześnie bardzo finezyjnie, co świetnie współgrało ze stylem zespołu.
Na koniec nie można nie wspomnieć o zaskakująco dobrym nagłośnieniu koncertu oraz, rzecz jasna, o samej publiczności. Nie tylko szczelnie wypełniła ona Piwnicę pod Harendą, ale też przyjęła Amerykanów naprawdę gorąco. Tego rodzaju pospolite ruszenie (z poprawką na stosunkowo niewielkie rozmiary klubu) to naprawdę przyjemna dla oka odmiana po notorycznie pustawych salach, jakie ostatnio widuje się na bardziej metalowych imprezach. Znakomity, bezkompromisowy, rockowy gig, jak mało który pokazujący, o co tak naprawdę chodzi w tym gatunku.
Szymon Kubicki
Małgorzata Napiórkowska-Kubicka