Sabaton - 10.11.2010 - Katowice

Relacje

Dawno nie byłem w Katowickim Mega Clubie. Zaproszeń miałem co niemiara, aczkolwiek wizyty na załężu niezbyt dobrze mi się kojarzyły. Zresztą, każdy przyjezdny dokładnie wie o co chodzi. Teraz, gdy jednak pomieszkuję już sobie w Stalinogrodzie na stałe, nabrałem pewności siebie, co zaowocowało pół-samotnym wyjściem na wtorkowy koncert heavy metalowców z Sabaton.

Spotkanie z towarzyszką mojego wieczoru Martyną vel Chlebek, ustawiliśmy na godzinę 19-sta, równo o starcie imprezy. Co ciekawe,  przed klubem mimo wpuszczania od godziny 18-stej stało na moje oko ze stopiećdziesiąt osób, którym to ze szczerego serca współczułem, gdyż stanie w takiej kolejce może doprowadzić do szewskiej pasji. Dla ludzi z listy przeznaczone było osobne wejście, tak też bez problemu udało nam się wbić. W tym momencie przypominam sobie perturbacje jakie występowały w trakcie koncertów Sabaton w 2007 roku, kiedy na liście to byłem - a jednak nie byłem, a w końcu i tak trafiłem do środka. Teraz to nieco śmieszne, aczkolwiek wtedy było to co najmniej stresujące. Szybki rzut okiem na merch (bardzo przystępne ceny), równie szybka wizyta w szatni - za polskim zwyczajem - wepchaliśmy się, i można było udać się w stronę sceny gdzie już łoili panowie z nieznanego mi Steelwing. Co nas zaskoczyło, in minus, a czego można się było spodziewać - to NIESAMOWITY tłok jaki panował już na samym korytarzu prowadzącym do baru, nie mówiąc już o PEŁNEJ sali, gdzie grasowali w głównej mierze (jeszcze) długowłosi metalheads, rozlubowani w falsetowym śpiewie, słodkich melodyjkach, i łatwo zapadających w pamięć refrenach. Po mniej lub bardziej (nie)erotycznym przeciskaniu się do przodu w udało się nam dostać w rejony konsolety, gdzie znów ku naszemu rozczarowaniu, stojący na ''bramce'' do balkoników koks odmówił nam wejścia na ów podest. Dziwne to zabiegi. Ale tam pal licho, ważne, że miejsce było w miarę strategiczne i dało się oddychać.


Jakby kogoś rzeczywiście interesował przekrój wieku to rzeknę, iż średnia wieku oscylowała około dwudziestego, a może i nawet dwudziestego drugiego,bądź trzeciego roku życia. Nastoletnich metalowczyków w kostkach, uber wysokich glanach jak i przetłuszczonych włosach nie brakowało, a i podstarzałych już łysiejących wiernych oldskulowi można było napotkać. Ja osobiście miałem tą nieprzeyjmeność mieć tuż obok siebie kilku takich, co w rezultacie doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Jak się nie podoba jak się bawi młodzież, to trzeba było wykupić sobie miejsce na balkonie, a nie łapać za kudły i wrzucać takiemu iksińskiemu, że ma wypierdalać, bo jak go jeszcze raz dotknie to się z nim policzy. A gdzie tu kultura ja się pytam? Gdzie była, gdy za mną po mordach walili sobie goście około czterdziestki? Brak słów. Wracając jednak do grających już również szwedów ze Steelwing. Na myśl nasuwa mi się tu jedna konkluzja, bieda to była straszna, a imidż retro według mnie pasuje jedynie do thrash metalowców, chodź też do nie powód do dumy. To, za co jednak szczególnie pragnę sobie ich występ zganić to brak jakiejkolwiek kreatywności, zbyt małe zróżnicowanie w utworach i pretensjonalne silenie się na bycie żywcem wyjętym(i) z lat ubiegłego wieku, o których gro publiczności wie z opowiadań. Steelwing nudziło i to strasznie, ale  po wygłodniałej już gitarowego grania publice widać było uśmiechy zadowolenia. Tu mała dygresja, ja osobiście na supporcie widziałbym lokalną formację, a jednocześnie gwiazdę za Odrą, w postaci Crystal Viper. Myślę, że wielu mogłoby się z tym wyborem zgodzić, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż grupa pod wodzą Marty Gabriel nie ma zbyt wielu okazji do prezentowania swojego materiału na rodzimych scenach, a nie mówiąc już o wyprzedanych sztukach we własnym kraju.  

Warto tutaj wspomnieć o tym, iż akustyk zarówno nagłaśniający Steelwing jak i Alestorm miał wyraźne problemy z nagłośnieniem stopy, a właściwie to z jakimkolwiek sensownym ustawieniem jej na odpowiednim poziomie. Z tego co udało mi się wywnioskować drummer Steelwing nie wspomagał się triggerami, a szkoda, bo może cokolwiek prócz tomów i blach (paskudny ride!) byłoby słychać. A muzycznie? Jak wyżej pisałem - wyraźne podobieństwa i tu o dziwo: do amerykańskich zespołów heavy metalowych plus lekki hard rockowy posmak rodem z UK. Jakby ktoś się zatrzymał w czasie i słuchał wyłącznie Manilla Road, Virgin Steele, Samson i ewentualnie wczesnego Maiden plus dodatkowo Pretty Maids, a może i w porywach Ratt,pewnie oszalałby z radości. Niestety lubujący dobre gitarowe granie (i tym razem nie core'owe) skejt reprezentujący Magazyn Gitarzysta przez bite trzydzieści pięć minut ich koncertu głowił się co w ich muzyce widzą szefowie Napalm Records....


Wniosek kolejny - Steelwing powinni całować Sabaton po stopach, bo jak mniemam prędko nie będą mieli okazji ku temu by grać na samych wyprzedanych koncertach, no chyba, że na festiwalach (Keep it True). Grający po nich Szkoci z Alestorm wypadli już o niego lepiej, aczkolwiek i tak wiało wiochą i tandetą. Alestorm widziałem kilkukrotnie i zawsze wypadali fatalnie. Poprzednio winą obarczyć można było zarówno ich samych, jak i upał czy raczej średnio skorą do zabawy publiczność. Katowice były jednak wyjątkiem, i choć nie podnieciłem się ich występem show dali całkiem niezły, a nowy (a może stary?) perkusista doskonale wiedział jak dołożyć do pieca - dowodem tego było idealne odegranie ''Captain Morgan's Revenge'' (partie podwójnej stopy). Szkoci kupili polską publiczność, a pogo jak i potańcówka czy też gibanie się na lewo i prawo nie miały końca. Zgrabna prosta konferansjerka, gościnny udział Ralpha (nomen omen posiadającego polskie korzenie) na keytarze (śmieszna nazwa swoją drogą) jak i garść podręcznych hitów w postaci ''Wenches and mead'', ''The Quest'' czy nie wspominanego już, a bardzo, ale to bardzo pozytywnego ''That Famous Ol' Spiced'' pozwoliły im zejść ze sceny z podniesionym czołem.

Po wystepie Alestorm na dobre puszczono dmuchawy, co pozwoliło się ''zrestartować'' , a następnie przygotować na gwiazdę wieczoru. Mówcie co chcecie, ale ilekroć widzę Sabaton na żywo zawsze jestem zadowolony, a od czasu do czasu wychodzę ze spazmami radości. Katowicki koncert był bodajże moim ośmym, lub też dziewiątym jaki miałem przyjemność oglądać w ich wykonaniu i jak zwykle, porównywalnie do przykładowo Volbeat czy nawet naszego krajowego Frontside - nie byłem ani na moment rozczarowany. Scena została przyzdobiona w zmieniające się bannery, w tym jeden z polskim motywem, a po bokach jak i za muzykami stały potężne lampy, które w takt raziły odpowiednim światłem. Każdy kto choć trochę zna twórczość przesympatycznych szwedów wie, iż ich koncertowy set (trwający niestety nieco ponad godzinę) wypełniony jest samymi hitami. Szkoda tylko, że ta wojenno-heavy metalowa formuła, w pewnym momencie może się skończyć i nim na dobre zawojują świat, staną się rzemieślnikami w swoim fachu. Ich show - bo można tutaj mówić o show był energiczny, żywiołowy, intensywny, a przede wszystkim BARDZO mocny. Gitary wreszcie brzmiały jak trzeba, ku mojej uciesze klawisze niezbyt wyróżniały się w miksie, a bębny nareszcie dawały po mordzie. Trigger to jednak trigger - nie ma co! Obył się bez wymuszonych gadek ze strony Joakima, tradycyjnie już skandowano ''jeszcze jedno piwo'', usłyszeliśmy też w zapowiedziach przed ''The Final Solution'' jak ważną w ich życiu okazała się być wizyta w Oświęcimiu, oraz mniej lub bardziej pośmialiśmy się z żartów Joakima o nagości, penisach jak i o nich samych. Publiczność reagowała nader specyficznie, to pogując do ostatek sił, a to, trzy razy pod rząd robiąc ścianę śmierci (takie rzeczy tylko w kraju krzyża). Minimalnie zawiódł mnie Joakim, aczkolwiek nie zawsze można zadziwiać świetną formą strun głosowych, co w zupełności mu wybaczam. Nie wybaczam za to nie zagrania ''The Price of A Mile'' - czego ze szczerego serca odżałować nie mogę. Dwa lata czekałem by znów ten utwór usłyszeć, a tu taka buba. Na całe szczęście na stałe do setlisty wrócił ''Wolfpack'' mój osobisty numer dwa, a numer trzy ''Panzerkampf'' zmiótł ciężarem. Panowie zdecydowali by nie grać utworów w takiej kolejności jaka znana była z krakowa i dlatego też nie zagrali ani ''Swedish Pagans'' (swoją drogą refren z tej piosenki niesamowicie zapada w pamięć), ''White Death'', ''Screaming Eagles'' czy... ''The Price of A Mile''. Sabaton bisował dwa razy, raz wracając tuż po chwili, drugi zaś, już po znacznie dłuższym oczekiwaniu na wiadomy utwór o wiadomych żołnierzach. W tym czasie ja udałem się do szatni by zakończyć wieczór z browarem w ręku, a jednocześnie przysłuchując się grze perkusisty - Daniela.


Setlista (kolejność przypadkowa):
Intro/The Final Countdown
Ghost Division
Uprising
Aces in Exile
Saboteurs
Panzer Battalion
Panzerkampf
The Final Solution
Cliffs of Gallipoli
Attero Dominatus
Coat of arms
Wolfpack
Primo Victoria
Metalmedley
40:1


I to by było na tyle. Do zobaczenia następnym razem, być może w tym samym klubie, i miejmy nadzieję, że na tym samym koncercie z lepszymi supportami i mniej chamską częścią publiczności. ''Jeszcze jedno piwo?''

Grzegorz ''Chain'' Pindor