Pro-Pain - 3.11.2010 - Warszawa

Relacje
Pro-Pain - 3.11.2010 - Warszawa

Pamiętam do dziś, co poczułem, kiedy pierwszy raz zapodałem sobie z pirackiej kasety nabytej na pobliskim bazarze pierwszy album Pro-Pain (eh, to były czasy, gdy wychodząc po włoszczyznę można było wrócić do domu np. z debiutem Entombed). Ależ to się różniło od materiałów tych wszystkich brutali, których słuchałem na co dzień!

Później zachwyciły mnie jeszcze dwa kolejne krążki Amerykanów; po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem ich na żywo w '96 w ramach niezapomnianego Rock on Island we Wrocławiu. To był iście fenomenalny koncert, a bijąca ze sceny energia niemal zatopiła wówczas Wyspę Słodową. Od tamtej pory z różnych przyczyn nie usłyszałem żadnej kolejnej płyty Pro-Pain, ani też nie widziałem ich na żywo, choć do Polski wpadali kilkakrotnie. Tym razem jednak postanowiłem odświeżyć wspomnienia i pojawiłem się w Progresji, do której ekipa Gary’ego Meskila zawitała w ramach Absolute Power Tour.

Dwa pierwsze supporty, to jest Neuronia i Chain Reaction, odpuściliśmy i do klubu dotarliśmy akurat na Resistance. Muszę przyznać, że Belgowie zagrali całkiem niezły koncert. Nie znam ich studyjnej twórczości, tym bardziej więc na plus zaskoczył mnie autentyczny ciężar granej przez nich muzyki. Mocne, połamane rytmy w połączeniu z kruszącymi zwolnieniami, koncertowo zdawały egzamin. Nieco monotonii wprowadzał wprawdzie jednostajnie kwiczący wokalista, ale nie stanowiło to większego problemu w ogólnym odbiorze. Panowie nie mieli jednak szans rozruszać i tak niezbyt licznie przybyłą publikę; nie tacy próbowali i polegli, nic więc dziwnego, że nie udało się to również Resistance.


Ostatni support, w postaci My City Burning, mimo zachęcających gestów muzyków, także pozostał bez sukcesów na tym polu. Holendrzy, obracający się w klimatach dynamicznego hard core’a, stylistycznie zdecydowanie bardziej pasowali do gwiazdy wieczoru. Nie jest to muza, którą zasłuchuję się w domowym zaciszu, ale muszę przyznać, że kapela na żywo urywa łeb. Największy show robili biegający po scenie gitarzysta (który zresztą pojawił się także w młynie w trakcie setu Pro-Pain) oraz nad wyraz ekspresyjny wokalista. Zespół promował wydany w tym roku debiutancki "Lone Wolves", który odegrany został tego wieczoru niemal w całości. Idealny wstęp do gigu Amerykanów.

Setlista My City Burning:

Bottomfeeder
The Hardest Part Is Letting Go
Another Breath
Shred and Gone
Rise Up
Nine Yards
Stronger
The Great Escape
This is The End


Pro-Pain zjawił się na scenie parę minut po 22.00 i bez zbędnych ceregieli rozpoczął masakrowanie publiczności, która wreszcie odważyła się podejść bliżej sceny.  Chłopaki mają już swoje lata, więc ich zachowanie sceniczne było raczej statyczne, ale tu i tak muza broni się sama. Nie zabrakło hitów w rodzaju "Foul Taste Of Freedom" czy "Make War Not Love" oraz innych kompozycji z pierwszych albumów, które zdominowały końcową część setu.

Tradycyjnie już mógłbym przyczepić się do brzmienia, które nie pozwoliło na lepsze uwypuklenie solowych partii Toma Klimchucka. Zresztą liczne solo, które pojawiały się w większości utworów, to bardzo charakterystyczny element, nie tak znowu częsty w tej stylistyce. Okazuje się, że Amerykanie mają się bardzo dobrze, choć bez wątpienia nie świecą już tak jasno, jak miało to miejsce w początkach lat '90, gdy nowojorski hardcore szturmem wdzierał się na salony. A Pro-Pain był wówczas jedną z największych gwiazd tego grania. Udana sentymentalna podróż.

 

Tekst: Szymon Kubicki
Foto: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka