Soulfly - 02.11.2010 - Poznań
Stare dobre czasy. Któż nie lubi powspominać sobie o tych wszystkich dobrych, sympatycznych i ciekawych chwilach, które bezpowrotnie minęły, ale dostarczyły wielu niezapomnianych wrażeń. Z takim właśnie nastawieniem i z, nie ukrywam, łezką w oku, szedłem na poznański koncert grupy Maxa Cavalery.
Centrum Kultury Zamek - tak naprawdę była to dla mnie jedna z dwóch niewiadomych tego wieczoru. Druga, a raczej może pierwsza w kolejności niewiadoma to obecna forma Soulfly. Miałem okazję widzieć już grupę kilka ładnych lat temu i w całkiem innych okolicznościach, więc moja ciekawość była w tym miejscu zupełnie uzasadniona. Wracając jednak do CK Zamek, nie jest to miejsce do typowo ciężkich koncertów. Jazz, blues i pochodne, ewentualnie rock, ale cięższe klimaty? Dla niewtajemniczonych, impreza miała pierwotnie odbyć się w klubie Eskulap, ale z przyczyn syndykowo-upadłościowych, organizator był zmuszony odwołać imprezę lub przenieść ją w inne miejsce. I tak padło na CK Zamek. Czy słusznie?
Impreza planowo miała rozpocząć się o 19.30, jednakże tym razem organizatorzy postanowili troszkę przyspieszyć bieg wydarzeń i już na kilka minut przed współ do ósmej z Sali Wielkiej Zamku dało się słyszeć pierwsze dźwięki. I bynajmniej nie były to dźwięki zachwytu ludzi nad kolejną wystawą odbywającą się w centrum kultury. Gdy już zameldowałem się w pomieszczeniu, na scenie radośnie pląsali już panowie z Toxic Bonkers. No i w pewnym sensie stety/niestety (niepotrzebne skreślić) jako pierwszy support nie mieli za bardzo szans na rozwinięcie skrzydeł. Ale taka jest niestety rola pierwszego rozgrzewającego zespołu. Do mnie, i tu przyznaję się bez bicia, taka muzyka nie bardzo trafia, ale pokłon dla panów, bo starali się na tyle, na ile mogli. Szczególne pochwały należą się przede wszystkim bębniarzowi, który za zestawem odwalił kawał dobrej roboty. Naprawdę wielki szacunek i podziw.
Gdy ucichły ostatnie dźwięki pierwszego supportu miałem w końcu trochę czasu na rozejrzenie się po miejscu. Jako, że nie miałem okazji wcześniej tu bawić, z tym większą przyjemnością postanowiłem trochę powęszyć tu i ówdzie. Cała sala koncertowa wygląda naprawdę przyzwoicie, biorąc pod uwagę polskie warunki. Miejsca dość sporo, nawet wydaje się być troszkę większa od wyżej wspomnianego Eskulapu, co można zapisać na plus. Niestety jeśli chodzi o akustykę, tu wypada zdecydowanie poniżej normy. Jednak, jak już zdążyłem przytoczyć, miejsce to nie jest raczej przystosowane do przyjmowania kapel stricte metalowych i może dlatego cała sprawa wygląda tak, a nie inaczej. Tymczasem na scenie zamontowali się już panowie z Incite. Przyznam, że zespół ten znam tylko dlatego, że liderem formacji jest pasierb Maxa Cavalery, Richie. Pomimo, że muzycznie panowie nowej Ameryki nie odkryli, ci, którzy tego wieczoru i w tym momencie postawili na dobrą zabawę, nie mogli czuć się zawiedzeni. Richie Cavalera dwoił się i troił by w końcu dopiąć swego i rozkręcić jakiś troszkę większy młyn niż taki składający się li tylko z dwóch osób. Skocznie, energicznie i z przytupem. Ja zarejestrowałem tylko i wyłącznie kilka całkiem niezłych zagrywek. I na tym występ tej formacji mógłby się dla mnie zakończyć.
Na danie główne tego wieczoru przyszło wszystkim poczekać troszkę dłużej, niż do ustalonej oficjalnie 21.30, kiedy to na scenie miał się pojawić właśnie Soulfly. Nie wiedzieć dlaczego nastąpiła kilkuminutowa obsuwa, ale miałem wrażenie jakby wszyscy członkowie grupy dopiero co przyjechali do Zamku i z miejsca przystąpili do całego wydarzenia. Publiczność, oczekując na wyjście Maxa i spółki, jednak się nie nudziła i umilała sobie czas różnymi przyśpiewkami mniej lub bardziej lokalnymi. Kiedy w końcu pojawili się na scenie cała sala dosłownie oszalała. Cavalera, pomimo że już całkiem nienajmłodszy, nadal potrafi ponieść i poprowadzić publiczność. Nie trzeba było dwa razy powtarzać ludziom żeby się dobrze bawili, bo tego wieczoru to była po prostu oczywista oczywistość. I wiedział o tym każdy, kto pojawił się tego dnia w CK Zamek w Poznaniu. Kapela rozpoczęła oczywiście od promocji swojego najnowszego krążka "Omen", ale po chwili wszyscy już bawili się w najlepsze w rytm takich numerów jak "Prophecy", "Seek ‘N Strike", "Back To The Primitive", "Carved Inside" czy "Frontlines". Nie mogło zabraknąć także kilku kawałków z repertuaru Sepultury. Tego wieczoru, oprócz takich standardów jak "Roots Bloody Roots" czy "Refuse/Resist", można była usłyszeć "Troops Of Doom" i "Arise". Niezbyt ruchliwego Maxa godnie zastępowali na scenie jak zwykle znakomity gitarzysta Marc Rizzo (szkoda tylko, że jego solówki ginęły w większości w eterze i zlewały się z drugą gitarą) i perkusista Joe Nunez, który jest według mnie nadal dość niedocenianym bębniarzem jeśli chodzi o cięższe klimaty. Jeszcze tylko "Rise Of The Fallen" (z doskonałą gitarą Rizzo w zwrotce), zaintonowanie "Jumpdafuckup" i "Walk" z repertuaru Pantery, "Eye For An Eye" i kolejny koncert Soulfly na polskiej ziemi stał się historią. Szkoda tylko, że zespół tak dość obojętnie zszedł ze sceny. Fakt faktem nikt przecież nie wymagał od nich żeby się wszystkim kłaniać w samopas, ale mimo wszystko takie troszkę negatywne odczucie pozostaje.
‘Ole, Ole, Ole Soulfly, Soulfly’ - zaintonowana przez Maxa na koncercie, dobrze wszystkim znana i lekko zmodyfikowana przyśpiewka piłkarska, jeszcze długo pozostawała na ustach i w głowach po tym występie. I jestem pewien, że jeszcze na długo pozostanie. A ja zaliczyłem kolejny bardzo fajny powrót do przeszłości. I nie był to bynajmniej ‘back to the primitive’, ale zdecydowanie bardzo fajny rekonesans tego co było i co na zawsze pozostanie we mnie.
Krzysztof Kukawka