Blind Guardian - 19.10.2010 - Warszawa

Relacje

Jeśli dwa lata temu, na swoim pierwszym koncercie w Polsce, Blind Guardian faktycznie zakochało się w polskiej publiczności, to po wtorkowym koncercie w Stodole powinni przyrzekać jej i miłość, i wierność, i że jej nie opuszczą aż do śmierci. Ściany zdawały się pękać, dach unosić a fundamenty trząść od nadmiaru pozytywnej energii. Osobiście żadnych ścian nie burzyłam, nic nie unosiłam, o wstrząsaniu czymkolwiek nawet nie wspominając, ale chcąc nie chcąc, czułam się w tym opętanym dziką radością tłumie świetnie. I nawet wcale się tego nie wstydzę!

Gwiżdżąco-klaszcząco-krzyczący huk standardowo poinformował mnie, że najwyższy czas wystawić łokcie i zmierzać pod scenę. Tłem dla moich zmagań był utwór "Sacred Worlds" z najnowszej płyty zespołu "At The Edge Of Time". O ile nowe smaki mogą podgrzewać atmosferę, o tyle te doskonale znane potrafią rozpalić ją do czerwoności. Przy "Welcome To Dying" i "Born In A Mourning Hall" publika zapłonęła żywym ogniem aby chwilę później odśpiewać z zespołem refren znacznie spokojniejszego "Nightfall". Miłym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że Blind Guardian podczas koncertu promującego ich najnowszy album nie zbombardowało publiczności nowymi utworami. Nie jestem wielką ich wielką fanką, ale "Tanelorn (Into the Void)" czy "Wheel of Time" - w połączeniu z euforią publiczności i symbolicznym wkładem moich własnych spostrzeżeń - pozwalają mi stwierdzić, że nawet po spędzeniu ćwierćwiecza na scenie można nagrywać jeszcze świeże i naprawdę obiecujące płyty.

Dużo było tego wieczoru pozytywnych momentów. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że polska publiczność ma wyjątkowy talent do kreowania wyjątkowych sytuacji. Wpędzili zespół w totalną konsternację usilnie domagając się - ze skutkiem rzecz jasna pozytywnym - niezaplanowanego na ten wieczór "Majesty". W trakcie "Nightfall" na scenie wylądował bukiet kwiatów a basista zespołu, Oliver Holzwarth, z okazji swoich urodzin usłyszał gromkie "Sto lat". Wokalista zespołu, Hansi Kürsch, nie przestawał się uśmiechać i rozmawiać z publicznością. A ja nawet zdając sobie sprawę jak wstrętnym banałem to wszystko śmierdzi nic nie jestem w stanie poradzić na to, że stałam gdzieś wśród tych wszystkich ludzi i w żaden możliwy sposób nie byłam w stanie zmyć z twarzy nieznośnie przygłupiego uśmiechu.


Zakończenie koncertu okazało się druzgocąco przewidywalne. Śmiercionośny czworokąt w postaci “The Bard’s Song - In The Forest", “Valhalla", “Lord Of The Rings" i słynnego “Mirror Mirror" sprawił, że publiczność zupełnie oszalała i patrząc na to wszystko z boku do tej pory nie wiem kto dał wtedy lepszy występ - zespół czy ludzie pod sceną. Niech będzie ex aequo. Jeśli zgodnie z zapowiedzią panowie z Blind Guardian odwiedzą nas w kwietniu z pewnością dostaną szansę na rewanż.

Olga Kowalska