Sadist - 02.10.2010 - Warszawa

Relacje
Sadist - 02.10.2010 - Warszawa

Sadist na żywo wymiata. Jako że w tym roku miałem już okazję przekonać się o tym na własne oczy i uszy, sposobności do powtórki nie mogłem przepuścić. Polska (i czeska) część Beware Of Your Neck Tour, w ramach którego Włochom towarzyszyło pięć innych zespołów, zaplanowana została na 11 miast; później, nieco zmieniony skład czeka długa wycieczka po Rosji i jej byłych republikach. Trzeci przystanek w ramach objazdu wypadł w warszawskiej Progresji.

Organizacja takiej trasy musi być w naszym kraju przedsięwzięciem mocno karkołomnym, a także, jak mniemam, ryzykownym finansowo. Wydawałoby się, że wzmocnienie zestawu złożonego głównie z polskich kapel udziałem takiego zespołu jak Sadist powinno pozytywnie wpłynąć na frekwencję. Nie wiem, jak w innych miejscach, ale niestety w Progresji raczej nie zadziałało. Stawiło się tu nie więcej niż 50 osób. Smutny był to widok, a z wysokości sceny pewnie jeszcze smutniejszy. To naprawdę żenujące, zważywszy, że była sobota, a ceny biletów trudno uznać za wygórowane. Nie pierwszy raz okazało się, że mieszkańcom stolicy generalnie na koncerty chodzić się nie chce, wszak narzekanie na forach jest znacznie łatwiejsze, a co najważniejsze, nie wymaga ruszania się z domu. Potwierdziły się zatem nasze obawy i kapele występowały na małej scenie. Nic dziwnego, skoro mniejszą przestrzenią musiał zadowolić się ostatnio nawet Mayhem.

Do klubu dotarliśmy spóźnieni, ominęły nas więc występy Saratan i greckiego Cerberum. Następny w kolejce był Tehace. Czytałem sporo dobrego o ich debiutanckim krążku, niestety na żywo wyszło dość sztampowo. Death metal w ich wykonaniu  niczym nie porywa, ale, trzeba przyznać, i szczególnie nie odrzuca. Generalnie - stany średnie, mocno zatłoczone przez tysiące podobnych im bandów. Bez wyraźniejszego podkreślenia własnego stylu trudno będzie im przebić się do świadomości słuchaczy, nawet na naszym rodzimym podwórku. W tym miejscu plus dla organizatora, który zadbał o to, by żaden z supportów nie przedłużał nadmiernie swego setu. Szybko, konkretnie i bez dłużyzn to recepta na przetrwanie w dobrym zdrowiu do końca występu gwiazdy wieczoru.      

Crionics
najmniej pasował stylistycznie do reszty zestawu, ale ich akurat zabraknąć nie mogło, skoro sami sobie tę trasę zorganizowali. Dawno nie miałem do czynienia z muzyką Krakowian, zarówno jeśli chodzi o materiał studyjny, jak i koncerty. Trochę się w muzie kapeli zmieniło i w efekcie w tej chwili to jeszcze bardziej nie moje klimaty. Koncert tylko to potwierdził. Nienajlepiej wypadły klawisze prosto z komputera. Zdaję sobie sprawę, że gatunek rządzi się swoimi prawami, ale muza  Crionics mogłaby zyskać na agresji, gdyby nie wszędobylskie parapetowe tła. Mam też zastrzeżenia co do jakości czystych partii wokalnych. Podstawowa rzecz w przypadku wokalistów to zdać sobie sprawę z własnych ograniczeń. Na żywo, niestety, wyjdzie niemal wszystko, co dało się ukryć w studio. Kapela promowała tegoroczne mini "N.O.I.R", choć sięgnęli także po starszy materiał. Set, ku uciesze zgromadzonych, zakończyli klasycznym "Blashyrk" z repertuaru Immortal.


Choć nie sięgam po studyjne krążki Virgin Snatch, tak ich koncerty oglądam bez bólu zębów. Ekipa emanuje niezaprzeczalnym powerem i energią, co dało się zauważyć również tego wieczoru. Mała scena pozwoliła im jeszcze mocniej uwypuklić te cechy. Zielony to dobry frontman, a bezprzewodowy mikrofon pozwolił mu wyjść do publiczności (jeśli można tak nazwać te kilkanaście osób pod sceną), a nawet wdrapać się na dużą scenę. Jak na przyjętą przez kapelę stylistykę, posługuje się on dość nietypową, bardzo agresywną manierą wokalną. Patrząc zresztą na koncertowe wcielenie Virgin Snatch, trudno zrozumieć wieczne porównania tej ekipy do weteranów z Testament. Ludzie bawili się dobrze; mam wrażenie, że parę osób pofatygowało się do Progresji właśnie dla gigu tego zespołu. Było nieźle, choć byłoby lepiej, gdyby nie koszmarna balladka zagrana jakoś pod koniec. Nie tylko skutecznie zdusiła atmosferę, ale i dobitnie udowodniła, że Zielony zdecydowanie powinien pozostać przy krzyku. I tym razem pojawił się też cover w postaci South of Heaven.

Sadist zaprezentował się znakomicie. Ich koncert w warunkach klubowych to zupełnie inna energia i interakcja z publicznością. Włosi nie wyglądali na szczególnie poruszonych niewielką liczbą zgromadzonych pod sceną widzów i nie oszczędzali się, choć set trudno uznać za długi. Była okazja dokładnie przyjrzeć się niesamowicie wyglądającej, sześciostrunowej gitarze basowej Andy’ego, na której ten grał bez użycia kostki, bądź przekonać się, jak Tommy Talamanca równocześnie obsługuje klawisze i gitarę. Zespół rozpoczął od zestawu trzech pierwszych kawałków z najnowszego krążka, a dalej chronologicznie (przynajmniej początkowo) cofał się w przeszłość, grając kompozycje ze wszystkich albumów (prócz "Lego"). Szkoda, że z debiutu Sadist wciąż prezentuje tylko "Sometimes They Come Back", ale miłośników starszych dokonań na pewno ucieszyły dwa kawałki z "Tribe". Ponadprzeciętne umiejętności muzyków, luz na scenie i dobry kontakt z publiką złożyły się na bardzo dobry show. Dawno nie słyszałem w Progresji tak dobrze nagłośnionego koncertu. Wszystkie instrumenty brzmiały czysto i bardzo selektywnie, doskonale było słychać nawet linie basu. Kto nie dotarł, ma czego żałować.                               

Setlista Sadist:

Broken and Reborn      
Season in Silence         
The Attic and the World of Emotions    
One Thousand Memories     
Christmas Beat   
Escogido    
Tribe   
Tearing Away    
Sometimes They Come Back   
Evil Birds    
I Feel You Climb


Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka