Ino-Rock - 11.09.2010 - Inowrocław
O pierwszych dwóch edycjach tego festiwalu w życiu nie słyszałem. Choć od samego Inowrocławia dzieli mnie "zaledwie" lub też "aż" sto parę kilometrów. Także tegoroczna, trzecia edycja tej imprezy, była dla mnie jednocześnie pierwszą. No i teraz przynajmniej już wiem, że taki festiwal istnieje i, muszę powiedzieć, ma się całkiem dobrze.
Pogoda. Zanim jeszcze dotarłem na miejsce, właśnie to było moje główne zmartwienie. Jako, że nie miałem okazji oglądać prognozy cały czas drżałem, czy aby znów nie przyjdzie mi moknąć słuchając muzyki. Moje obawy okazały się jednak niczym nie uzasadnione, bowiem pogoda tego dnia była iście festiwalowa, nie za ciepło, nie za zimno. Można by rzec, w sam raz.
Muszę przyznać, że zanim trafiłem pod bramę miejsca festiwalu, trochę kluczyłem po mieście szukając odpowiedniej drogi. A to wszystko przez pewną panią, która mylnie mi ją wskazała. Pomyślałem, pewnie się spóźnię i, a nuż, ucieknie mi coś muzycznie ciekawego. Koniec końców okazało się jednak, że jeszcze sporo naczekałem się przed wejściem. Niestety, i tej imprezy nie ominęła kilkunastominutowa obsuwa. Pomyślałem, że pewnie odbije się to jak zwykle na długości całej imprezy i ktoś będzie musiał mieć skutecznie obcięty set. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że wcale tak się nie stało, a impreza, zamiast skończyć się o 23.30, dobiegła końca dopiero prawie godzinę później.
Pierwszym zespołem, który pojawił się na scenie był polski Votum. Przyznam, że kapelę tą znałem wcześniej tylko z nazwy. Nigdy nie widziałem ich na żywo, ani tym bardziej nie słyszałem żadnego utworu. Stwierdziłem kilka dni przed wyjazdem, że pójdę na żywioł i nie będę nic przesłuchiwał i przekonam się dopiero co i jak w sobotę na festiwalu. I…wyszło moim zdaniem bardzo przeciętnie. Po wielu ciepłych i dobrych słowach jakie można przeczytać o Votum w prasie i różnorakich mediach, dochodzę do wniosku, że chyba jest to lekka przesada. A może właśnie taka jest rola i miejsce pierwszego zespołu, który zaczyna rozgrzewać dopiero co przybyłą publiczność? Nie wiem. Wiem jednak, że kilka dobrych i ciekawych zagrywek nie jest w stanie uratować całego koncertu i przedstawić go w pozytywnym świetle. A taki był właśnie tego dnia koncert polskiej formacji. Po prostu miałem wrażenie, że to wszystko już gdzieś słyszałem, że się dubluje, powiela. Brakowało tego "czegoś", jakiegoś magnesu, który by sprawił, że muzyka płynąca tu i ówdzie zostanie w głowie na choćby trochę dłużej.
Airbag - nie ukrywam, że na występ tego zespołu czekałem chyba najbardziej. A dlaczego właśnie na nich? Po pierwsze, Anathemę miałem okazję już widzieć na żywo dwa razy, a po drugie przyciągnęła mnie gdzieś wyczytana zapowiedź, że zespół ten jest poniekąd wypadkową Pink Floyd i Porcupine Tree. A, że pierwszy zespół szanuję, a drugi bardzo lubię, wobec czego już zacierałem ręce na ciekawy występ. Tymczasem…kolejne rozczarowanie. Nie może być! A jednak. I bynajmniej okazało się, że nie było to tylko moje zdanie (choć nie mogę też powiedzieć, że było to pewnie zdanie wszystkich obecnych). Norwegowie grali miejscami naprawdę bardzo monotonnie. Czasami miało się wrażenie, że motyw, który był grany w jednym kawałku, powtarzał się w następnym w postaci jakiejś wariacji lub nawet w identycznych zagrywkach. Po prostu było strasznie wolno i sennie. Tak właśnie wyglądała lwia część tego występu. A szkoda. Z zapowiedzi kolejnych numerów wyglądało na to, że Norwegowie postawili na najnowsze utwory. Może gdyby zagrali więcej starszych obraz całego koncertu też wyglądałby inaczej? Tego pewnie tak szybko jednak się nie dowiemy.
Pomimo powyższego okazało się, że festiwal nie jest jeszcze pogrzebany i że nadal potrafił mnie pozytywnie zaskoczyć. A wszystko za sprawą kolejnej formacji, która pojawiła się na scenie, a mianowicie Ozric Tentacles. Moje słuchanie tej kapeli ograniczyło się co prawda to podrygiwania nogą w długiej kolejce do strefy gastronomicznej, ale muszę przyznać, że było to jak najbardziej miłe oczekiwanie na napełnienie żołądka. Amerykanie zaprezentowali się naprawdę z bardzo dobrej strony prezentując dość zróżnicowany alternatywno-progresywny rock z wszelkimi ambientowo-psychodelicznymi domieszkami. No i należy tu dodać (dla tych co nie mieli wcześniej styczności z tą kapelą), że była to muzyka tylko i wyłącznie instrumentalna. Żywe motywy i zagrywki, których była zdecydowana większość, przeplatała się z nieco spokojniejszymi, ale także ciekawymi aranżacjami. Wszystko to, połączone z konferansjerką uroczej basistki zespołu, zostawiło naprawdę miłe i pozytywne wspomnienie. A ja, po raz pierwszy tego dnia, nie żałowałem, że byłem właśnie tu w tym miejscu i o tym czasie.
Zaś Anathema była już tylko przysłowiową wisienką na, trzeba to otwarcie przyznać, dość średnim torcie. Szczerze powiedziawszy to po cichu również czekałem i na ten występ, ponieważ nie miałem jeszcze okazji zobaczyć Brytyjczyków w roli gwiazdy wieczoru, która mogłaby zaprezentować pełen set. Panowie (i jedna pani) długo kazali sobie czekać na kolejny studyjny album. "A Natural Disaster" miał swoją premierę w 2003 roku i trochę czasu i wody upłynęło zanim muzycy mogli pochwalić się kolejnym wydawnictwem, czyli tegorocznym "We’re Here Because We’re Here". Oczywiście z tego właśnie krążka padło najwięcej początkowych kawałków. Jednakże w miarę trwania koncertu Brytyjczycy coraz częściej zaglądali w przeszłość, najpierw tą bliższą, później tą nieco dalszą (oczywiście bez kawałków typowo doom metalowych, z których to zespół słynął w przeszłości. Nawet sam Danny Cavanagh wspomniał ten czas i wywołał nawet nazwę grupy Paradise Lost, która razem z Anathemą stawiała na początku lat 90-tych swoje pierwsze muzyczne kroki). Z mojej ulubionej płyty "Judgement" padły niestety tylko dwa kawałki - "Deep" i "One Last Goodbye", ale nie mogłem być zawiedziony. Zespół, miejsce, praktycznie bezchmurna i gwiaździsta noc, słowem klimat dookoła panujący doskonale komponował się i przenikał każdą nutkę płynącą z głośników. Kulminacyjnym momentem występu był dla mnie pierwszy bis. Kiedy niektórzy, myśląc, że to już koniec, zaczęli się powoli rozchodzić, na scenę wyszedł Daniel Cavanagh z gitarą akustyczną i odegrał "Are You There?" w wersji z albumu "Hindsight". Po prostu poezja. Chwilę później publiczność zaczęła domagać się "Angelici" i ją dostała. Vincent Cavanagh był w wyjątkowo dobrym nastroju, często rozmawiał z publicznością, dowcipkował, próbował wymawiać różne polskie wyrazy i obiecywał, że na następny raz nauczy się mówić więcej. Ogólnie tego dnia zespół jako całość był w dobrej formie i dał porządny i solidny, ponad dwugodzinny, zakończony wesołym pląsem bębniarza Johna Douglasa z wokalistką Lee Douglas, występ. Jednym słowem koncert jak na weteranów branży muzycznej przystało.
Setlista:
1. Thin Air
2. Summernight Horizon
3. Dreaming Light
4. Everything
5. Closer
6. A Natural Disaster
7. Angels Walk Among Us
8. Deep
9. A Simple Mistake
10. Flying
11. Universal
12. Hindsight
13. Shroud of False
14. Lost Control
15. Destiny
16. Empty
17. One Last Goodbye
18. Fragile Dreams
Bis:
19. Are You There?
20. Angelica
21. Sleepless
Podsumowując, całą imprezę jednak można zaliczyć na plus. Pomimo nieziemskich kolejek do samochodu z jedzeniem i do raptem czterech ubikacji, jestem w stanie przymknąć oko na to i owo. Festiwal dopiero co raczkuje i myślę, że jak na razie organizatorzy i tak, jak na taki staż, wykonują kawał dobrej roboty. Trzymam kciuki za rozwój tej imprezy i mam nadzieję, że Ino Rock Festiwal jeszcze nie raz zaskoczy. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Krzysztof Kukawka