Living Colour - 19.08.2010 - Warszawa

Relacje
Living Colour - 19.08.2010 - Warszawa

Punktualność zdecydowanie nie jest najmocniejszą stroną Living Colour. Zanim moich uszu dobiegł choćby pierwszy dźwięk, szarpniętej przez Vernona Reida, struny zdążyłam obejrzeć sporą część piłkarskiej konfrontacji pomiędzy Dnipro Dniepropietrowskiem a Lechem Poznań. Po kilku minutach mało pasjonującej gry ktoś autorytarnie zmienił kanał, przybliżając mi tym samym fabułę słynnego komromu, bądź jak kto woli komedii romantycznej, "Mój chłopak się żeni". Maqama, jako suport, przy wszystkich tych atrakcjach okazała się wybawieniem. Niestety na tyle krótkotrwałym, że jedynie zaostrzającym apetyt.

Nie musiałam nawet patrzeć. Kilka minut po 22 reakcja publiczności dała mi jasno do zrozumienia, że Living Colour pojawiło się na scenie. Naturalni, szeroko uśmiechnięci i kompletnie rozluźnieni zaczęli od "Ignorance Is Bliss" dając początek nierozerwalnej, dwugodzinnej symbiozie pomiędzy zespołem a publicznością.

Już po raz drugi w tym roku Living Colour rozświetliło Warszawę muzyczną tęczą gatunków, zaczynając od heavy metalu a na hip-hopie kończąc. Po raz kolejny pozwolili przewidzieć, że będzie nieprzewidywalnie, energicznie i eklektycznie. Po raz kolejny hasali po scenie niczym banda niezmordowanych dzieciaków, karmiąc głodnych muzycznych wrażeń fanów każdym dźwiękiem i każdym wyśpiewanym przez Glovera słowem.

Uznanie jakim Living Colour cieszy się w muzycznym światku nie zostało wyssane z palca. Pewnie dlatego nie zdziwił mnie specjalnie fakt, że atmosfera była gorąca już od pierwszych minut koncertu. Jednak przy solówkach, ukazujących potęgę możliwości technicznych zespołu, zaczęła dosłownie wrzeć i nie ostudziła się aż do samego końca. Vernon Reid porażał swoimi umiejętnościami pod sceną, pośród najgęstszego tłumu, wykorzystując przy tym dziesiątki powalających na kolana efektów. Will Calhoun zdawał się trząść Proximą przy każdym uderzeniu swoich kosmicznie świecących pałeczek. Jednak największe uznanie (przynajmniej z mojego punktu widzenia) zdobył basista, Doug Wimbish, wraz ze swoim szerokim uśmiechem i równie sympatycznym, co rzadko spotykanym, scenicznym ADHD.

"Cult Of Personality" standardowo zwiastowało, że wizyta Living Colour w syrenim grodzie nieubłagalnie zbliża się do końca. Polska publika nie byłaby jednak polską publiką, gdyby pozwoliła muzykom odjechać bez porządnego bisu. Zespół pewnie doskonale o tym wiedział, bo nie dał się zbyt długo prosić o powrót na scenę. Wrócili wraz z idealnie pasującym do danego momentu "Should I Stay Or Should I Go?" i ze słynnym muzycznym pytaniem "What’s Your Favorite Colour?". Tego wieczoru właściwa odpowiedź nie pozostawiała nawet najmniejszych wątpliwości. Warto!

Olga Kowalska


Zdaniem Marcina Marcinkiewicza (relacja z wrocławskiego koncertu Living Colour):

Living Colour to idealna nazwa dla kwartetu czarnoskórych muzyków. Ich twórczość jest barwną mieszaniną wielu styli - wliczając w to rock, blues, jazz, muzykę elektroniczną, metal, hip hop. Grupa zawitała do polski na kilka koncertów z trasy promującej nową płytę. Niektórzy fani zjeździli za zespołem cały kraj, ja zawitałem tylko na jednym koncercie 18 sierpnia we Wrocławskim klubie Alibi.

A już zapowiadało się, że będzie zwyczajnie. Że będzie wręcz kiepsko. Klub został otwarty o 20 i o tej godzinie miał zacząć się koncert. Niestety, nie było supportu i wszyscy byli zmuszeni do prawie półtorejgodzinnego oczekiwania. Pierwsza rzecz która mnie zaskoczyła to ilość elektroniki używana przez gitarzystę - Vernona Reida oraz basistę - Douga Wimbisha. Pedalboard tego drugiego przypominał pokaźny blat od stołu, Vernon natomiast dysponował istnym centrum dowodzenia. Różnorakie samplery, efekty, multiefekty, pedały ekspresji, nawet laptop i kilkanaście urządzeń których nie potrafię nazwać. No ale co się dziwić - żeby wykonywać taką mieszankę wszelakich gatunków muzycznych na żywo taki sprzęt jest potrzebny.

Koncert bez supportu, znużona publika. Jak tutaj zrobić dobre show? Złapanie kontaktu z ludźmi zajęło im trochę czasu. Po 3 czy 4 numerach wszyscy bawili się już nieźle, ale prawdziwa zabawa zaczęła się trochę później. Mimo że muzycy przyjechali promować swój nowy album "The Chair in a Doorway", nie brakowało starych numerów - "Glamour Boys" czy "Cult of Personality". Koncert rozpoczął się od utworu pochodzącego z trzeciej płyty Living Colour -  "Ignorance is Bliss" Bardzo spodobało mi się wykonanie utworu Elvis is dead (swoją drogą utwór nawiązuje do tego, że Król Rocka najzwyczajniej kopiował twórczość Little Richarda), w którym wokalista Corey Glover bardzo sprawnie przeszedł z ostrego rockowego wokalu do śpiewu w stylu wspomnianego wcześniej Little richarda. Kolejne zaskoczenie - Doug podczas swojej solówki na basie po prostu poszedł w sam środek tłumu. Dostarczyło to publiczności wspaniałych wrażeń, takie rzeczy dzieją się naprawdę nieczęsto. Kolejna rzecz która przykuła moją uwagę- solo na bębnach. Will Calhoun najpierw zapętlił sobie podkład używając loopera, a potem chwycił za pałki podświetlane kolorowymi diodami led. Światła zgasły i perkusista zahipnotyzował nas swoim kunsztem. Wszystko to złożyło się na naprawdę wspaniały spektakl. Zespół bisował 2 razy, z czego drugi bis nie był nawet w planach - po prostu publiczność nie pozwoliła zejść zespołowi ze sceny. Ostatni numer który wykonali to cover The Clash -"Should I Stay or Should I Go" - wspaniale łącząc bluesowe zwrotki z punk rockowym refrenem.

Może nie każdy będzie w stanie mi uwierzyć, ale muzyka Living Colour nabiera prawdziwej mocy dopiero na koncercie. Przed występem nie byłem pewny jak wypadnie wykonanie niektórych utworów, przecież wiele partii zawiera elementy elektroniczne i takie, które są trudne do wykonania na żywo. Zespół pokazał jednak, że z całą pewnością zasługuje na miano legendy.


Tekst: Olga Kowalska (koncert warszawski) i Marcin Marcinkiewicz (koncert wrocławski)
Zdjęcia z koncertu warszawskiego: Marcin Kamiński