Skinny Puppy - 18.08.2010 - Warszawa

Relacje
Skinny Puppy - 18.08.2010 - Warszawa

Od samego rana wiatr pretendował do urywania głów niewinnym przechodniom, a ciemne chmury groziły nagłym wybuchem rzewnego płaczu. Tego samego dnia niepozorne wejście do warszawskiej Progresji stało się dla mnie urzeczywistnieniem piekielnych bram.

Zawsze uważałam, że industrial jest domeną tych pokrzywionych, zawieszonych i odczepionych. Koncert Skinny Puppy utwierdził mnie w przekonaniu, że trzeba być choćby odrobinę nienormalnym żeby tworzyć taką muzykę, a na dodatek robić to dobrze. Próbowałam ugryźć ten koncert z każdej możliwej strony. Żadna z nich nie dawała mi szans na obiektywną relację. Bo i skąd nagle wytrzasnąć obiektywizm, kiedy do tej pory wierzę, że 18 sierpnia na dobre półtorej godziny zapomniałam o tym, że jestem.

Pamiętam dokładnie moment, w którym przekraczałam próg Progresji. Pamiętam tłok i zaduch, które dotarły do mnie wcześniej niż pierwsze wwiercające się w głowę dźwięki. Gołym okiem można było dostrzec, że nie jest to koncert, na który wybrali się tzw. ludzie z przypadku. Wszyscy z dziecięcą naiwnością poddawali się hipnozie, którą zdawał się uskuteczniać Ogre.

Strój Ogre’a przypominał efekt bardzo niebezpiecznego i bardzo nieudanego eksperymentu. Horror, brud, zaświaty, niesmak, ułomność, to tylko niektóre z pojęć, które przychodzą mi do głowy na samo wspomnienie. A wszystko to na totalnie psychodelicznym tle z omamiających, różnobarwnych i boleśnie jaskrawych obrazów.


Zaczęli standardowo od "Love In Vain". Przez pierwszą część koncertu Ogre uciekał przed wzrokiem publiczności do osłoniętej klatki. Jedynym dojściem do tego co działo się wewnątrz był obraz z umieszczonego nad klatką monitora. Był taniec przy rurze, było zdzieranie z siebie kolejnych części stroju i nagle, przy dźwiękach "Rodent", polała się krew. Ogre rozlał ją nawet wśród publiczności, która zarówno na ten, jak i na każdy inny, gest z jego strony zareagowała zdecydowanie silniej niż euforycznie.

Ten koncert był chyba najlepszym rodzajem piekła jaki byłabym w stanie sobie wyobrazić. Kombinacje wysokich, niskich, skrzeczących, dudniących i szumiących dźwięków z minuty na minutę niepokoiły coraz bardziej i coraz mocniej wbijały w podłogę. To było coś niezwykle dziwnego. Powierzenie swoich emocji człowiekowi, przypominającemu obłąkanego mordercę i ślepa wiara w to, że za chwilę brutalnie ich nie rozdepcze.

Nie wiem czy chciałabym wykąpać się po raz kolejny w tym diabelskim kotle. Nigdy nie przepadałam za traceniem gruntu pod stopami i gubieniem się gdzieś w samej sobie. Na pewno chcę to pamiętać. Warto ocalić dla siebie coś, co nie zostanie nam z łatwością przypomniane przez radio, telewizję bądź jedną z ulotek spod metra Centrum. Warto, nawet jeżeli to "coś" robiąc muzykę doskonale radzi sobie bez gitar.

Olga Kowalska