Open Mind Festival - 12-14.08.2010 - Warszawa
Dawno nie spotkałam się z festiwalem, który wstąpiłby na tak krętą drogę i mimo wszystko dzielnie kroczył nią od początku do końca. Informacje o festiwalu pojawiły się w momencie, w którym mapa festiwalowa Polski była już niemalże całkowicie wypełniona. Następnie Szczytno, w którym miała odbyć się pierwsza edycja Open Mind Festival, zgrabnie ustąpiło miejsca stolicy. Stolica znalazła miejsce dla trzydniowego festiwalu w klubie Stodoła. Festiwal pod dachem wymagał zaś znacznego uszczuplenia listy wykonawców. Nie da się ukryć, że w przypadku tego wydarzenia zaskakująco dużo działo się jeszcze przed jego właściwym rozpoczęciem. Dlatego też od dłuższego czasu wiedziałam, że wieczory od 12 do 14 sierpnia, spędzę właśnie w warszawskiej Stodole.
Tego typu imprezy zawsze kojarzyłam z koncertami na świeżym powietrzu, palącym słońcem lub deszczem oraz siedzeniem na trawie w towarzystwie grupy znajomych i piwa. Mało tego, zazwyczaj byłam w stanie rozpoznać w którą grupę słuchaczy wycelowany jest festiwalowy line-up. W przypadku OMF starałam się nie mieć żadnych oczekiwań, wiedząc jednocześnie, że ich posiadanie koniec końców prowadzić może do srogiego rozczarowania. I tak właśnie w nastrojach lepszych i nastrojach całkiem przeciętnych, obdarzona kilkoma pozytywnymi i kilka mniej pozytywnymi zaskoczeniami, przez trzy dni słuchałam, obserwowałam i klaskałam na pierwszej edycji festiwalu dla tych, którzy potrafią, a przede wszystkim chcą, otworzyć swój umysł na różne gatunki i cieszyć się różnorodną mozaiką dźwięków i stylów.
Mimo tego, że koncerty nie odznaczały się najlepszą frekwencją, sala przez większość czasu świeciła pustkami, a nieliczne grono zgromadzonych wciąż narzekało na ceny piwa, nie mogę uznać tego festiwalu za nieudany. Większość wykonawców dawała z siebie wszystko. Zabrakło raczej zaangażowania ze strony publiki, mimo iż ta nieliczna, która zjawiała się na poszczególnych koncertach, potrafiła niekiedy wyprodukować pokłady energii, których nie powstydziłaby się nawet dwukrotnie większa grupa słuchaczy.
Otwartość festiwalu na różnorodność, poza nazwą, wyczuć można było już po wysłuchaniu supportów. Festiwalowe "przystawki" okazały się niezwykle szerokim i barwnym wachlarzem muzycznym. Post-grunge’owe Stray, rockowe The Boogie Town, death metalowy Carnal, heavy metalowo metalcore’owy None, wirujące pomiędzy progresywnym metalem, post rockiem a ambietnem Proghma-C oraz reprezentujące rock gotycki Ciryam stworzyły mieszankę wybuchową i dzielnie rozgrzewały publiczność oczekującą na kolejne atrakcje wieczoru.
Godzina 20 każdego dnia przybliżała nas do powitania na scenie bardziej znanych i jeszcze bardziej wyczekiwanych zespołów. Na pierwszy ogień poszło polskie Corruption. Na scenie widziałam ich po raz pierwszy, a zaangażowanie, energia i spontaniczność jaką obdarzali uczestników OMF była dla mnie niezwykle miłym zaskoczeniem. Zaczęli od "Hell Yeah!" i przez większość koncertu konsekwentnie trzymali się utworów z ostatniej płyty. Występ, który niestety musiał odbyć się bez bisów, zakończyli kawałkiem "99% of Evil" z płyty "Virgin's Milk" i podarowali, niecierpliwie czekającej na koncert The Cult, publiczności jeszcze więcej zapasów mocy, którą mogła pożytkować aż do końca wieczoru.
Po udanym wstępie przyszedł moment, na który czekała większość zgromadzonych. The Cult - jedyny występ festiwalu, któremu udało się zebrać pod sceną niemalże pełną salę widzów. Repertuar w stylu klasycznego "The Best of" - "Sweet Soul Sister", "Edie (Ciao Baby)" "Spiritwalker"" czy też Lil’ Devil" Tłum rozentuzjazmowanych fanów bujających się w rytm muzyki ze śpiewem na ustach. Ian Astbury rozdający tamburyna. "Sweet Soul Sister" zagrane zaraz po "Rain" jako zestaw, który wywołał nieczęsto spotykaną radość wśród publiczności. A wszystkim tego wszystkiego i tak było mało. Wydaje mi się, że nawet jeśli koncert trwałby znacznie dłużej, to każdej ze zgromadzonych osób zabrakłoby przynajmniej jednego, niecierpliwie wyczekiwanego, hitu. Może jednak warto zatrzymać ten niedosyt na kolejną wizytę The Cult w Polsce?
Drugi dzień przyniósł dwa zupełnie różne koncerty zagranicznych zespołów. Niestety rożne nie tylko ze względu na rozbieżność pomiędzy goth'n'rollem (jak często określa swoją muzykę The 69 Eyes) a death metalem, ale również ze względu na postawę wykonawców. The 69 Eyes zgromadziło pod sceną pokaźne grono fanek i, zdaniem wielu uczestników festiwalu, wypadło zdecydowanie lepiej niż główna gwiazda wieczoru - Obituary. Helsińskie Wampiry zagrały kilka utworów z promowanej obecnie płyty "Back In Blood", ale nie zapomniały o umieszczeniu w repertuarze największych perełek wyłowionych z głębi dwudziestoletniej już kariery zespołu. Jyrki 69 doprowadzał zgromadzone pod sceną fanki do szaleństwa rzucając co i rusz czerwonymi różami. O ile nie dane było mi zaznać na koncercie gotów aż tak silnych emocji, to muszę przyznać, że taneczny krok wokalisty niezwykle skutecznie spotęgował mój dobry nastrój, a Jussiego 69 oficjalnie uznałam za najbardziej scenicznego perkusistę festiwalu.
Ku rozżaleniu najwierniejszych fanek The 69 Eyes musiało w końcu ustąpić miejsca na scenie gwieździe wieczoru - Obituary. Zaczęli od "List of Dead". Niezwykła energia udzieliła się dużej części publiczności i wszystko co widziałam, zarówno na scenie jak i dookoła siebie, wskazywało na to, że szykuje się naprawdę znakomite widowisko. Nie jestem w stanie w żaden sposób przyczepić się do gry zespołu podczas poszczególnych utworów. Fani doczekali się najbardziej znanych hitów, takich jak "The End Complete", "Dying", czy "Final Thoughts". Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że ta gwiazda festiwalu świeciła najciemniej ze wszystkich. Po pierwsze, zepsuli moje dobre wrażenie o punktualności poszczególnych koncertów i na scenę wyszli z opóźnieniem. Po drugie, przez długi czas mieli problemy z perkusją. Po trzecie, robiąc dłuższe przerwy miedzy poszczególnymi utworami nie byli w stanie utrzymać wśród widzów odpowiedniego napięcia. Po czwarte, wszystko to zafundowali sobie i uczestnikom OMF na własne życzenie, pojawiając się w Stodole zaledwie na godzinę przed występem, najwidoczniej bez przygotowanego "planu działania".
Po trzecim, a zarazem ostatnim dniu festiwalu, nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego. Ill Nino nie znałam. Epica zaś nigdy nie należała do moich ulubionych zespołów. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach los splatał mi niespodziewanie przyjemnego psikusa. Pierwsze dźwięki Ill Nino dopadły mnie jeszcze w ogródku piwnym i doprowadziły (po raz pierwszy w ciągu całego festiwalu) w bardzo bliskie okolice sceny. Z, wydawałoby się, bardzo sennego New Jersey przyjechało do Polski sześciu wielkich i skocznych facetów, trzy gitary, dwa zestawy perkusyjne i całe mnóstwo pozytywnej energii. Cristian Machado przez większość koncertu kojarzył mi się z sympatycznym typem pieśniarza-gawędziarza. Ćwiczył swoja polszczyznę, poruszał przeróżne tematy (począwszy od tego jak "zajebiście pachnie" a kończąc na historii o jego, pochodzącej z Polski, babci) i tym samym zapewniał publiczności zbawienne chwile wytchnienia pomiędzy kolejnymi "przeskakanymi" utworami.
Jak wspomniałam na samym początku Epica nigdy nie miała okazji uwieść mnie swoją muzyką. Dlatego też ostatni koncert Open Mind Festival traktowałam raczej z rezerwą. Po kilkunastu minutach dotarło do mnie, że gdybym wcześniej miała szansę wysłuchać ich utworów na koncercie moje zdanie na temat zespołu byłoby choć odrobinę lepsze. Mezzosopran Simone Simons był hipnotyzujący i zdaję sobie sprawę, że możliwości jej głosu nie mogły do mnie dotrzeć w pełni z żadnej z przesłuchanych dotychczas płyt. Dla prawdziwych fanów z pewnością był to niezapomniany koncert. Muzycy przez cały czas utrzymywali kontakt z publicznością, która reagowała na każdy gest z ich strony niezwykle entuzjastycznie. Nie wyszłam zafascynowana, ale zdecydowanie zadowolona. Z pewnością moje wrażenia mogłyby okazać się jeszcze bardziej pozytywne, gdyby oślepiające stroboskopy nie paraliżowały co i rusz mojej zdolności dostrzegania czegokolwiek na kilka kolejnych sekund.
Tak właśnie, spokojnie i bez większych oczekiwań, przepłynęłam przez trzy festiwalowe dni. Nie nastawiałam się na niezapomniane wydarzenie i nie zawiodłam się. Prawdę mówiąc z chęcią ponownie wybrałabym się na festiwal tego typu. Jednak następnym razem przydałoby się o kilka, kilkanaście, a najlepiej kilkaset osób, wyposażonych w sztandarowy "open mind", więcej.
Olga Kowalska
Zdjęcia: Lech Spaszewski