Brendan Perry - 15.07.2010 - Warszawa
Obydwie połowy Dead Can Dance wciąż nie dają o sobie zapomnieć. Prym w tej dziedzinie wiedzie bardziej aktywna na scenie Lisa Gerrard, która nie tylko regularnie koncertuje (także u nas), ale także tworzy soundtracki i wydaje albumy studyjne. Z kolei Brendan Perry, choć odpowiadał za zdecydowaną większość materiału słynnego duetu, przez lata raczej pozostawał w cieniu. W ciągu 12 lat od rozpadu zespołu wydał ledwie dwie solowe płyty, z czego ostatnią przed miesiącem.
Wszystko wskazuje jednak na to, że muzyk postanowił zmienić istniejący stan rzeczy i po niedawnej, marcowo-kwietniowej wizycie w naszym kraju, powrócił do Polski w związku z trzema kolejnymi koncertami, tym razem na zamkach w Warszawie, Poznaniu i Ostródzie.
Warszawski występ zaplanowano na niewielkim dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego. To fajne, choć z umiarem wykorzystywane miejsce na koncerty. Ostatni raz byliśmy tam nieco ponad pięć lat temu na Isis - wtedy była tam niewielka scena, niezbyt licznie zgromadzona publiczność oraz przenikliwy chłód, mimo połowy maja. Tym razem wszystko wyglądało diametralnie inaczej. Spora, jak na tę przestrzeń, scena zajmowała mniej więcej 1/3 powierzchni dziedzińca. Resztę placu szczelnie wypełniała publiczność; panował też iście afrykański (jak słusznie zauważył w którymś momencie wokalista) upał.
Wbrew informacjom uzyskanym od organizatora i mimo danego nam photopassa, na miejscu okazało się, że podczas koncertu obowiązuje "bezwzględny zakaz fotografowania". Tak pewnie zdecydował artysta dopiero w dniu koncertu, nie uwzględnił jednak szczególnej polskiej mentalności, na którą podobne obostrzenia działają jak płachta na byka (czy, jak kto woli, spływają jak po kaczce). Publika do ostatnich dźwięków radośnie używała więc wszelkiego posiadanego sprzętu, z komórkami (a jakże!) włącznie. Gwiazda wieczoru, przeważnie śpiewająca z zamkniętymi oczami, zdawała się jednak całego zamętu nie zauważać.
Już na wstępie stało się jasne, że będzie to zupełnie inny koncert niż magiczny, nieziemski wręcz występ Dead Can Dance z marca 2005 r. Perry wraz z towarzyszącymi mu muzykami wystąpił bowiem w klasycznym rockowym składzie, na dwie gitary elektryczne (plus akustyk w dwu czy trzech utworach), bas, perkusję oraz klawisze. Basista i gitarzysta dodatkowo obsługiwali także elektronikę, dbając o podkład niektórych kompozycji, oparty na syntetycznych beatach. Momentami było głośno, zwłaszcza, jeśli chodzi o sekcję rytmiczną. Kiedy więc całkiem niespodziewanie huknęły pierwsze dźwięki otwierającego koncert "The Arcane" ludzie w popłochu odsunęli się od ulokowanych przy krawędzi sceny głośników. Najbardziej ucierpiała na tym Astrid Williamson, której wokal momentami był niemal niesłyszalny, a i klawisze chwilami chowały się gdzieś za zasłoną pozostałych instrumentów. Najważniejszy jednak był głos Brendana - niezmiennie wspaniały, ciepły i hipnotyzujący. Na jego tle cała warstwa instrumentalna kompozycji schodziła na dalszy plan. Choć z drugiej strony trzeba obiektywnie przyznać, że w paru miejscach nie obeszło się bez pewnych trudności z czystym odśpiewaniem partii wokalnych.
Jak można było oczekiwać, setlista objęła zarówno utwory z solowego repertuaru artysty, jak i kawałki Dead Can Dance. Co ciekawe, pomimo faktu, że właśnie trafił na rynek drugi krążek Perry'ego, utwory z "Ark" nie były nadreprezentowane tego wieczoru. Usłyszeliśmy świetną "Utopia", "Wintersun" oraz "This Boy"; poza tym z debiutu znakomity "Voyage of Bran" (jako pierwszy bis) i "Medusa". Ponadto, o ile dobrze zapamiętałem, Perry zaprezentował aż cztery całkiem nowe utwory w postaci "Love on the Vine", "The Golden Rule", "Tree of Life" oraz "Eros", a także cover Tim Buckley’a "Song to the Siren". Licznie zgromadzona publika najbardziej czekała jednak na kompozycje Dead Can Dance. Każdy liczył zapewne na swoich faworytów (i ja, przeczuwając, że to próżna nadzieja, łudziłem się do końca, że może jednak zagrają "Black Sun"). Tak czy owak, prócz wspomnianego "The Arcane", można było usłyszeć jeszcze między innymi kojący "The Carnival is Over", "Spirit" oraz zagrany na zakończenie "Severance".
Rockowy skład zespołu przesądził o ostatecznym brzmieniu odegranych kawałków. Zostały one nieco przearanżowane i, przede wszystkim w przypadku utworów Dead Can Dance, odbiło się to na nich raczej niekorzystnie. Przykładem choćby "The Carnival is Over", który uratowany został przede wszystkim dzięki wokalowi Perry’ego. Uproszczony, klawiszowy podkład niestety jedynie częściowo był w stanie oddać oryginalny klimat kompozycji. Nie oczekiwałem wprawdzie niesamowitego bogactwa instrumentów, zaprezentowanego przez DCD przy okazji wspomnianego już koncertu sprzed pięciu lat, ale kawałki oparte na dźwiękach gitary, klawiszach i chwilami zaskakująco archaicznym podkładzie perkusyjnym, brzmiały momentami zbyt ascetycznie i nader surowo. Odpowiada to na pewno założeniom, które legły u podstaw tworzenia "Ark", gdzie znaczna część żywych instrumentów została zastąpiona przez sample.
Cały występ zamknął się mniej więcej w 90 minutach. Perry zachował dystans wobec publiczności, ograniczając się do zapowiedzi niektórych utworów oraz podziękowań. W tym miejscu zresztą wokalista wprowadził niezamierzony element komiczny, kiedy to konsekwentnie mylił "dziękuję" z "dobry wieczór". Publiczność była rozradowana tym lapsusem do tego stopnia, że w czasie przerwy przed bisami zachęcała muzyków do powrotu, skandując "dobry wieczór". Nie było w tym jednak cienia złośliwości. Ktoś za kulisami musiał wyjaśnić Perry’emu, w czym rzecz, bo ten niezrażony powrócił na bisy i słów więcej nie mylił.
Jak stwierdziłem na początku, był to koncert odmienny od występu Dead Can Dance z Kongresowej. Tam słuchacz miał poczucie kontaktu z absolutem, żywą magią, nierzeczywistym pięknem. Emocji wywołanej tamtym setem nie da się opisać słowami, tak samo jak blisko dwudziestominutowej owacji na stojąco zgotowanej zaskoczonemu duetowi przez zauroczoną publiczność. Żaden koncert wcześniej ani później nie wywołał we mnie takich emocji, nie wywarł podobnego wrażenia. Jeśli wtedy można było otrzeć się o boski wymiar muzyki, to tym razem Perry pokazał słuchaczom jej ziemską, bardziej ludzką odsłonę. W odróżnieniu od solowych występów Lisy Gerrard, na dłuższą metę raczej męczących i jak dla mnie zbyt patetycznych, Brendan zagrał po prostu piękne, nastrojowe piosenki i było to naprawdę szczere. Tylko tyle i aż tyle.
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka