DevilDriver - 22.06.2010 - Warszawa
Naprawdę trudno jest mi zacząć opisywać koncert takiej formacji jak Devildriver. I piszę to zupełnie szczerze. Żeby w pełni oddać atmosferę koncertu tej kapeli, trzeba by po prostu na nim być. Ja postanowiłem tak uczynić po raz drugi w moim życiu i 22 czerwca stawiłem się po bramami stołecznej Stodoły. A kto nie pojawił się tego dnia na koncercie Kierowcy Diabła (lub też dzień wcześniej w krakowskim klubie Loch Ness), ten po prostu trąba. Bo Devildriver to zdecydowanie jeden z najciekawszych i najlepszych zespołów współczesnej sceny metalowej.
Była to moja pierwsza wizyta w warszawskiej Stodole, więc przede wszystkim byłem ciekawy jak od środka prezentuje się ten, ponoć największy w stolicy, klub. I muszę powiedzieć, że teraz już wiem dlaczego tak wiele zespołów, nie tylko polskich, ale i coraz częściej zagranicznych, decyduje się na przykład nagrywać w tym miejscu swoje koncerty na potrzeby DVD. Pojemnościowo miejsce zdecydowanie największe w stolicy (z tych klubowych), dość wysoko osadzona scena, ogródek piwno-grillowy no i bardzo skrupulatna ochrona przy wejściu. Najmniejszy łańcuch czy pieszczocha nie miała tego dnia prawa się prześliznąć. Poza tym kilku młodych fanów, którzy nie ukończyli 16 roku życia, a przyszli bez opiekunów na koncert, po prostu zostało odprawionych z kwitkiem, pomimo posiadania biletu. Szczerze powiedziawszy nie pamiętam, kiedy ostatnio spotkałem się z takim rygorem przy wejściu na imprezę, choć może (bez urazy, jeśli czytają to młodzi internauci) rzeczywiście przy tym, co wyrabia się na koncertach Devildrivera, mogło to być dla nich trochę niebezpieczne.
Pierwszy na scenie, około godziny 19, pojawił się Malefice. Było to moje pierwsze zetknięcie z tym zespołem i, nie powiem, półgodzinny set jaki dali mógł się podobać. Szczególnie, że muzyka jaką prezentują jest dość zbliżona do muzyki jaką wykonuje Kierowca Diabła. Panowie dwoili się i troili, pomimo tego, że byli tylko pierwszym suportem, aby zaciekawić kilkanaście osób zgromadzonych pod sceną. Cięte, nowoczesne riffy, melodia, ciężar, ciekawe przejścia. Zachęcam do zapoznania się z tym zespołem wszystkim tym, którym pojęcie nowoczesny metal nie jest obce.
Kolejną formacją, która zaszczyciła swoją obecnością warszawską Stodołę tego wieczoru, było kanadyjskie 3 Inches Of Blood. 45-minutowy set kapeli składał się z szybkiej przekrojówki ich radosnej twórczości. Jeśli ktoś lubi ciężkie, dość nowoczesne trashowe riffy okraszone heavy metalowym wokalem i takimi właśnie zagrywkami, to jest to zespół właśnie dla niego(niej?). Ja się niestety do fanów tejże twórczości nie zaliczam, choć z dużą ciekawością wysłuchałem całego setu Kanadyjczyków. W końcu jak można mieć jakieś zdanie o czymś, czego się nie zna? Choć w wielu przypadkach takie zachowanie to właśnie niestety jest polska specjalność.
Gdy o 21 zgasły wszystkie światła i z głośników popłynęło złowrogie intro, wszyscy przybyli wiedzieli już co się święci. Publiczność w jednej chwili szczelnie wypełniła miejsce pod sceną i oczekiwała na to co miało nastąpić. A jeśli niektórzy (są tu tacy?) nie wiedzą z czym się "je" zespół zwany Devildrvier i jaką ma koncertową siłę przebicia, zachęcam poszukać sobie choćby w Internecie jakichś koncertowych klipów tejże formacji. Kiedy na scenie pojawił się praktycznie taki sam od lat, muzycznie doświadczony, zwarty i gotowy Bradley "Dez" Fafara wraz ze swoją świtą, przypomniał mi się pewien ciepły czerwcowy wieczór zeszłego roku, kiedy to właśnie a formacja rozgrzewała polską publiczność przez występem Slipknota na warszawskim Torwarze. A muzycznie? Żywy, konkretny i piekielny koncert.. Fafara praktycznie od razu złapał bardzo dobry kontakt z publiką. Kto jak kto, ale on chyba nigdy nie miał z tym problemów. Boże, daj każdemu zespołowi takiego charyzmatycznego i silnego frontmana. Wystarczyło, że już na samym początku Dez rzucił hasło o rozkręceniu tej imprezy, a później zasadniczo wszystko na parkiecie działo się już niemal samoczynnie i automatycznie. Nikt pod sceną nie chciał być nieposłuszny i jednocześnie gorszy od drugiego. Poza tym miałem jakieś dziwne wrażenie jakby właśnie na koncercie Devildrivera jak spod ziemi wyrosły kolejne osoby pod sceną, nagle zrobiło się dość ciasno i duszno, pomimo, że początek tej imprezy wcale tego nie zapowiadał. Kilka chwil później na parkiecie szalał już dość pokaźny młyn. Fafara był z tego faktu zdecydowanie ukontentowany. Chwalił publiczność i dziękował za możliwość wystąpienia, a także za przyjście na koncert. Przed wykonaniem jednego z kolejnych utworów frontman wskazał palcem na pewnego młodego chłopaka z publiczności i powiedział do niego: "Słuchaj synu, jak powiem ‘biegnij’, będziesz zapieprzał tak szybko, ile tylko masz sił w nogach". Gdyby taka kwestia padała z ust jakiegoś niemrawego i nijakiego wokalisty, pewnie przyszłoby to bez echa. Ale w tym momencie nie mogło tak się stać. Czasami mam wrażenie, że Dez Fafara stworzył wokół siebie taką dziwną aurę, iż nie można go po prostu zignorować i przejść obok niego obojętnie (w tym momencie po raz kolejny przypomniała mi się sytuacja z zeszłego roku z Torwaru kiedy to Dez rzucił w pewnym momencie do siedzącej części publiczności, żeby nie siedzieli jak takie "dupki" tylko wstali z miejsc, bo to nie jest koncert żadnej Britney Spears). Co do reszty zespołu to nie chciała być gorsza tego dnia od swojego lidera. Gitarzyści Mike Spreitzer i Jeff Kendrick, basista Jon Miller i perkusista John Boecklin uwijali się jak w ukropie, byli żywiołowi i dość spontaniczni. Do strony akustyczno-nagłośnieniowej także nie można się za bardzo przyczepić. Wszystko brzmiało dość dobrze i na tyle selektywnie, że bez problemu można było rozpoznać poszczególne kawałki. A jeśli już przy nich jesteśmy, godzinny set Amerykanów składał się po trosze z numerów ze wszystkich dotychczasowych albumów formacji: "Devildriver", "The Fury Of Our Makers Hand", "The Last Kind Words" i najnowszego "Pray For Villains". Z tego ostatnio padł utwór tytułowy oraz "Fate Stepped In", a ponadto zespół uraczył słuchaczy m.in. kawałkami "Clouds Over California", "Grindfucked", "End Of The Line", "These Fighting Words", "I Could Care Less" czy "Before The Hangman’s Noose". W sumie ze sceny padło 11 utworów. Krótko po 22 z głośników popłynęły ostatnie dźwięki, a Dez Fafara, w imieniu całego zespołu, podziękował wszystkim za wspólny wieczór oklaskami i jako ostatni opuścił definitywnie scenę.
Krótki, aczkolwiek bardzo treściwy i wyrazisty występ jednej z nadziei współczesnej muzyki metalowej. Z pewnością Devildriver na takie miano zasługuje, ponieważ wie, jak "to" się robi i ma wszelkie predyspozycje do tego, aby jeszcze przez wiele lat raczyć ludzi doskonałymi dźwiękami i być może za jakiś czas osiągnąć zdecydowanie wyraźniejszy i wyższy status, na który bezapelacyjnie zasługują. A ja życzyłbym tego i im, i sobie.