Brian "Head" Welch - 20.06.2010 - Warszawa

Relacje
Brian "Head" Welch - 20.06.2010 - Warszawa

Korn się skończył. Ten zespół to już nie to samo bez Heada i Davida Silverii. Już nie to brzmienie, nie ta siła, nie ta pasja. To tylko część haseł, jakie dało się słyszeć od, naprawdę, garstki ludzi, która 20 czerwca 2010 roku zgromadziła się pod warszawską Progresją. A jednak. Korn, pomimo, że już dawno przestał prezentować to z czego słynął chociażby w latach 90-tych, nadal gromadzi w dużych halach i na wielkich festiwalach na całym świecie rzesze fanów, także w Polsce. Fenomen? W takim razie, gdzie oni byli, kiedy na jedyny koncert do Polski przyjechał główny kompozytor partii gitarowych najlepszych numerów zespołu z Bako?

Niestety, jak już wspomniałem powyżej, pierwszym niezbyt miłym wrażeniem, jakie przyszło mi doświadczyć, gdy już dotarłem pod Progresję, była naprawdę mizerna frekwencja. Oczywiście, nie spodziewałem się oszałamiającej liczby ludzi, ale tą garstkę, którą zobaczyłem jak niemrawo snuje się pod klubem wprawiła mnie naprawdę w lekkie zdziwienie. Ostatecznie okazało się, że na koncert przyszło może nieco ponad setka fanów Heada. Czyli występ typowo kameralny ot, co.

W warszawskiej Progresji miałem okazję już bywać na koncertach, ale po raz pierwszy byłem świadkiem ustawienia sceny przy bocznej ścianie klubu, a nie tak, jak zazwyczaj miało to miejsce, na samym końcu sali, na wprost. Dość nietypowe i ciekawe rozwiązanie dodające wydarzeniu dodatkowego smaczku.

Całość, punktualnie o godzinie 20, rozpoczął występem wrocławski zespół Know. Swojego czasu miałem już okazję widzieć chłopaków na scenie, więc mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać. Poza tym myślę, że była to dla nich duża nobilitacja i wyróżnienie móc zagrać przed samym Headem. Energia, pasja, dobry kontakt z publicznością i całkiem fajne nagłośnienie. To wszystko sprawiło, że około nu metalowe dźwięki płynące z głośników mogły się podobać. Chłopacy mieli co prawda tylko pół godziny, żeby zaprezentować swój materiał, ale uważam, że dobrze wykorzystali swój czas i swoim występem zdołali przekonać do siebie wiele osób, które wcześniej ich jeszcze nie znały.

O godzinie 21 na deskach stołecznej Progresji pojawiła się gwiazda wieczoru, długo wyczekiwany na polskiej ziemi Brian "Head" Welch we własnej osobie. Ostatni raz w Polsce można go było bowiem zobaczyć 11 lat temu (wtedy jeszcze razem z Kornem grał w katowickim Spodku). Bez zbędnych fajerwerków, dymu czy gry świateł po prostu wszedł na scenę i zabrał się za to, co wychodzi mu najlepiej - za muzykę. Patrząc cały czas w stronę sceny miałem wrażenie, że dla Heada to naprawdę nieistotne czy będzie grał dla kilkudziesięciu tysięcy, kilkuset czy nawet kilku ludzi. On i tak wyjdzie na scenę i zrobi swoje, z pełnym zaangażowaniem, pasją i taką pozytywną muzyczną wściekłością. Welch dwoił się i troił, tym bardziej, że obecnie nie jest on już jednym z pięciu głównych gwiazdorów całego przedstawienia. Teraz w zespole to on ma status głównej gwiazdy i oprócz tego, że od czasu do czasu na koncercie dogrywa partie gitarowe to jest on przede wszystkim frontmanem i wokalistą. I mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że w obecnej jego formie Jonathan Davis stoi naprawdę na przegranej pozycji.

Co ciekawe, pomimo upływu czasu, Head naprawdę niewiele się zmienił. Oczywiście, doszło pewnie kilka zmarszczek i tatuaży tu i ówdzie, a także dłuższa nieco broda, ale od strony muzycznej i koncertowej prezentuje się on jak za starych dobrych czasów. Jeśli chodzi o set, muzyk skupił się przede wszystkim na swoim pierwszym i zarazem debiutanckim albumem "Save Me From Myself", z którego została odegrana większość kawałków. I tak na koncercie można było usłyszeć m.in. "Re-Bel", "Die Religion Die" czy "Money" podczas którego w górę poleciały banknoty (swoją drogą ciekawe czy prawdziwe?). Oprócz wyżej wymienionych Welch (ciągle wierny firmie Ibanez) uraczył słuchaczy kilkoma utworami, które wypełnią jego już zapowiadany drugi krążek, który ma podobno ukazać się pod koniec tego roku. Bardzo miłym i zdecydowanie fajnym przerywnikiem występu było odśpiewanie Headowi sto lat (w wersji zarówno angielskiej jak i polskiej). Tak się bowiem złożyło, że dzień wcześniej muzyk obchodził urodziny. Welch nie krył wzruszenia i podziękował wszystkim za pamięć. Na bis zostały odegrane pierwszy singiel z albumu "Save Me From Myself" - "Flush", który został zapowiedziany jako kawałek o toaletach, a także numer "Adonai". Występ muzyka z Bako trwał godzinę i pięć minut i to był chyba jeden z nielicznych mankamentów całego wieczoru - zdecydowanie zbyt krótki koncert. Nagłośnienie było zasadniczo dobre, nie licząc kilku niepożądanych sprzęgnięć i pisków.

Jak się później okazało, nie było to jednak koniec wieczoru z Headem. Muzyk, w towarzystwie swojego zespołu, po kilkunastu minutach od zakończenia show, pojawił się na stoisku z różnymi gadżetami muzycznymi aby podpisać fanom koszulki, plakaty, a także swoją najnowszą biografię "Zbaw mnie ode mnie samego", która tego dnia miała swoją oficjalną premierę w Polsce.

Pomimo wielu porównań w tej relacji Heada z obecną twórczością Korna, absolutnie nie było moim zamiarem zestawienie obok siebie twórczości Welcha i obecnych dokonań pozostałych chłopaków z Bakersfield, bowiem są to zupełnie inne światy. Ich drogi rozeszły się już jakiś czas temu i teraz podążają w całkiem odmiennych kierunkach (pomimo, że dźwięki bywają czasami dość zbieżne). Ale jeśli natomiast ktoś by się uparł i na siłę próbował porównać do siebie te dwa muzyczne "podmioty", to odpowiadam wszystkim: na chwilę obecną Korn nie istnieje. Jest tylko Head.

Tekst:Krzysztof Kukawka
Zdjęcia: Lech Spaszewski