John Mayall - 18.06.2010 - Warszawa
Słoń pochodzi od Mamuta. Człowiek pochodzi od małpy. Mleko podchodzi od Krowy, Godzilla - od Dinozaura, Muminek - od Hipopotama, a biust Pameli Anderson - prosto od chirurga. Cała muzyka tego świata pochodzi od Bluesa. A Blues? Blues pochodzi od Johna Mayalla.
Czy zastanawialiście się kiedyś nad sensem życia?
Nawet jeśli nie - nic się nie stało. To nie "kącik rozważań egzystencjalnych", lecz portal o muzyce (gitarowej - jakby ktoś miał wątpliwości), więc nikt nie wymaga tutaj od was filozoficznego zacięcia. Chociaż z drugiej strony…
Obserwuję tak sobie ostatnio nasze wspólne dobro - nasz ukochany (a co, może nie?) portal Magazynu Gitarzysta i nachodzi mnie refleksja. Codziennie, zewsząd (tj. z działów: koncerty, wywiady, konkursy etc.) atakują nas różnej maści recenzje płyt rodem ze stęchłej krainy doom-grind-death-drone-corowych paskudztw, relacje z black metalowych spędów i rozmowy z prężącymi groźne miny personami, na których występy za nic w świecie nie odważylibyśmy się wysłać naszych małych pociech. Doszło już nawet do tego, że najlżejszy gatunek o jakim ostatnio pisaliśmy to Thrash Metal! A jak Slayersi podczas swojego występu na warszawskim Sonisphere przygrzmocili (yeah, urwali!), to wcale tak "różowo" i lekko nie było…
No dobra - nie ukrywajmy, praktycznie każda z publikujących na tym portalu osób codziennie dorzuca coś od siebie do tego pieca. W końcu to NASZA muzyka: to lubimy, tego słuchamy - więc o tym piszemy. Jeśli już chociaż raz "przejdziesz" na tą stronę, jeśli odważysz się chociaż na chwilę zanurkować w morzu dźwięków zfuzzowanej sześćiostrunówki - przepadłeś. Wsiąkniesz w to już na zawsze. I nigdy z tego nie wyrośniesz.
Jednakże - jak już wspomniałem - naszła mnie ostatnio pewna refleksja: Czy aby na pewno nie zagubiliśmy się nieco w natłoku "muzyki zakazanej", czy przypadkiem nie zatraciliśmy się w tym "morderczym tańcu"? Czy aby trochę nie za ostro? Czy aby nie za dużo tego?
A gdyby tak spróbować ugryźć temat od nieco innej strony… Złapać trochę oddechu, wyciszenia, uciec na chwilę od tej ciągłej burzy, przystanąć choć na moment i poczuć na twarzy lekkie muśnięcie wiatru…
A gdyby tak... odrobinę Bluesa?
***
Siedemdziesiąt sześć lat na karku - a życia w nim więcej, niż w niejednym spośród grona o wiele młodszych kolegów po fachu (spójrzcie chociażby na Ozzy’ego, albo jeszcze młodszego Liama Galaghera). Legenda muzyki, pionier blues-rocka, multiinstrumentalista, mentor i wielki nauczyciel samego Erica Claptona. John Mayall. W Polsce!
Czy mając w ręku bilet można zrezygnować z możliwości obcowania z geniuszem? Nawet jeśli nie jest to muzyka dzisiejsza - czy, jak powiedziałby wasz ulubiony redaktor prowadzący Marcin K. (gorący zwolennik nowatorskiego podejścia do tematu sześciu strun gitary): "muzyka nowoczesna" - takiej okazji po prostu nie warto zmarnować. W końcu w życiu każdego człowieka jest czas na rozrywkę, ale musi się też znaleźć czas na edukację. A kto nauczy nas lepiej, niż pionier gatunku?
Koncert bluesowy, zwłaszcza w wydaniu "(very) old school" nieco różni się od koncertu np. zespołu Behemoth. Na tym pierwszym wszyscy grzecznie stoją, a w przerwach pomiędzy utworami głośno klaszczą. Na tym drugim - nikt stoi, wszystko fruwa, można nawet (zupełnie przypadkowo) dostać butem po uszach. Zazwyczaj inna jest również średnia wieku zgromadzonych widzów - jak nietrudno się domyślić bluesa wybierają Ci nieco starsi. Różnica polega również na długości trwania utworów - metalowy gitarzysta intensywnie zasuwa przez minutę i czterdzieści sekund, po czym następują zapowiedź następnego "kawałka", natomiast grupka wytrawnych bluesmanów "jedzie" sobie spokojnie przez 15 minut jeden temat, dokładając do tego milion solowych partii instrumentalnych (obowiązkowo udzielić musi się każdy z muzyków obecnych na scenie), a jeśli tylko zbyt wcześnie spróbują skończyć utwór - publika krzyczy "profanacja!"
Jest jednak coś, co łączy obie formy "sztuki koncertowej". Chodzi oczywiście o aplauz publiczności. Zarówno starsi miłośnicy bluesa, jaki i młodsi fanatycy muzyki spod znaku odwróconego numeru telefonicznego Pogotowia Ratunkowego bardzo przeżywają występ swojego idola - oczywiście każdy na swój sposób. Ale poziom decybeli jest taki sam. Jest po prostu bardzo głośno.
Równie głośna okazała się tego wieczoru publiczność zgromadzona na koncercie Johna Mayalla. I nic dziwnego. Dowodzeni przez "jurnego" staruszka muzycy dali z siebie wszystko. I nie musieli do tego używać ani grama makijażu, ani jednej głowy uprzednio zarżniętego prosięcia, ani nawet jednego siarczystego "fuck" (w którym lubują się chociażby członkowie popularnego ostatnimi czasy młodzieżowego boysbandu Slipknot). Użyli do tego jedynie swoich instrumentów. Większość uwagi skupiał na sobie lider, który czarował wciąż mocnym głosem oraz (a w zasadzie to przede wszystkim) porywającymi solówkami odgrywanymi na harmonijce ustnej i klawiszach. Nie zawiedli również pozostali muzycy - w szczególności najbardziej interesujący nas Pan Gitarzysta, który nie tylko wyglądem przypominał nieco rodzimego "guitar hero" Andrzeja Nowaka (TSA, Złe Psy). Melodyjne, pełne bluesowego feelingu solówki, niekiedy ubarwione iście hard-rockowym "ogniem" wprost wylewały się spod jego palców. Mało tego, niekiedy potrafił nawet przebić się w tej - bądź co bądź zdominowanej przez charyzmę kierownika zespołu - muzyce z naprawdę soczystym, wyraziście rockowym riffem!
Wszystko pięknie - ale to tylko słowa, które z pewnością nie są w stanie w pełni oddać charakteru tego wspaniałego widowiska. Ale nie martwcie się - załoga Gitarzysty pamięta o tym, że sucha teoria to zdecydowanie za mało, obowiązkowo powinna iść z praktycznymi przykładami z życia. A skoro mowa o praktyce - czy może być coś lepszego niż garść materiałów video? Zdeklarowanym fanom ciężkich brzmień polecamy zwłaszcza ostatni z prezentowanych fragmentów koncertu - najbardziej gitarowy, na wskroś przesiąknięty rockowym duchem:)
***
No i co - nie bolało?
Możemy już więc z powrotem zanurzyć się w piekielne czeluści rogatej muzyki, odpalić nasze ulubione, piekielne porykiwania i zatracić się bez reszty w szaleńczym pogo. Jest jednak szansa, że gdzieś "na serca dnie" pozostanie chociaż niewielka cząstka treści przekazanych podczas dzisiejszej lekcji. W końcu to przecież korzenie wszystkiego co w muzyce najlepsze. I choćbyśmy starali się z całych sił - nie jesteśmy w stanie temu zaprzeczyć. Z resztą - spytajcie Jamesa albo Kirka (o ile w ogóle wcześniej uda się wam do nich dotrzeć;)), czy byłby jakikolwiek sens, aby w zeszłą środę przyjeżdżać na Bemowo, gdyby dawno, dawno temu blues nie zawojował świata?
Michał Czarnocki